Rozdział piąty
Jeśli ktoś nie wie zbyt wiele o tych językach, illitański i besźański brzmią zupełnie inaczej. Rzecz jasna zapisuje się je w innych alfabetach. Besźański ma własne pismo, składające się z trzydziestu czterech znaków, pisanych od lewej do prawej. To fonetyczny alfabet i każdy znak odpowiada innemu dźwiękowi, a spółgłoski, samogłoski i półsamogłoski ozdabia się znakami diakrytycznymi. Często się słyszy, że to pismo przypomina cyrylicę. To porównanie — trafne lub nie — z reguły irytuje besźan. Illitański używa łacińskiego alfabetu. Od niedawna.
Zeszłowieczne bądź starsze relacje z podróży zawsze zwracają uwagę na niezwykłą i piękną illitańską kaligrafię. W owym piśmie znaki stawiało się od prawej do lewej. Wszyscy zwracają też uwagę na ostrą, nieprzyjemną wymowę. W swoim czasie powszechnie znano słowa, jakie napisał w swym dzienniku podróży Laurence Sterne: „W Krainie Alfabetów Arabski wpadł w oko pani Sanskryckiej — musiał być pijany, pomimo zakazów Mahometa, gdyż w przeciwnym razie powstrzymałby go jej wiek. Po dziewięciu miesiącach przyszło na świat dziecko z nieprawego łoża. Owo straszliwe niemowlę zwie się Illitańskim i jest hermafrodytą niepozbawionym szczególnej urody. Jego forma zachowała wspomnienie obojga rodziców, ale głos pochodzi od tych, którzy go wychowywali. Od ptaków”.
Ów alfabet zniknął jednego dnia w roku 1923, w kulminacyjnym punkcie reform Ya Ilsy. To Atatürk go naśladował, a nie na odwrót, jak się na ogół twierdzi. Nawet w Ul Qomie nikt już nie potrafi czytać illitańskiego pisma, poza archiwistami i aktywistami.
W obu swych pisanych postaciach illitański w ogóle nie przypomina besźańskiego. Nie brzmi też podobnie do niego. Niemniej te różnice nie sięgają tak głęboko, jak by się z pozoru zdawało. Mimo że obie kultury usilnie wprowadzały rozróżnienia w formach gramatycznych i wzajemnych relacjach fonemów — choć nie w samych podstawowych dźwiękach — owe języki są blisko spokrewnione, w końcu wywodzą się od wspólnego przodka. Stwierdzenie brzmi niemal wywrotowo. Po dziś dzień.
W Besźel ciemne wieki były naprawdę bardzo ciemne. Miasto założono więcej niż tysiąc siedemset, a mniej niż dwa tysiące lat temu. W samym jego sercu zachowały się jeszcze ruiny z tamtych lat. Było wówczas portem ukrytym kilka kilometrów w górę rzeki dla ochrony przed piratami. Rzecz jasna drugie miasto powstało w tym samym czasie. Miejska zabudowa otacza obecnie ruiny, a gdzieniegdzie na starożytnych fundamentach wzniesiono nowe gmachy. Mamy też starsze zabytki, na przykład resztki mozaiki w Parku Yozhefa. Uważa się, że rzymskie ruiny wywodzą się z czasów poprzedzających powstanie Besźel. Przypuszczamy, że zbudowaliśmy swe miasto na rzymskich kościach.
Nie wiemy, czy to, co budowaliśmy, było już Besźel, i czy inni jednocześnie wznosili na tych samych kościach Ul Qomę. Niewykluczone, że wówczas było to jedno miasto i schizma nastąpiła dopiero później, bądź też Besźel naszych przodków nie spotkał się jeszcze wtedy z sąsiadem, z którym miał się później spleść, zachowując jednocześnie dystans. Nie jestem znawcą czasów rozłamu, a nawet gdybym nim był, i tak bym tego nie wiedział.
— Szefie — usłyszałem w komórce głos Lizbyet Corwi. — Szefie, trafiłeś w dziesiątkę. Skąd wiedziałeś? Spotkajmy się na BudapestStrász 68.
Choć minęło już południe, jeszcze się nie ubrałem. Kuchenny stół pokrywały liczne papiery. Wszystkie swe książki o historii i polityce ustawiłem w wieżę Babel, wspartą butelką mleka. Powinienem pamiętać, by nie pobrudzić laptopa, ale najwyraźniej mi się nie chciało. Wytarłem ślady kakao z notatek. Czarna twarz na pudełku z francuską rozpuszczalną czekoladą uśmiechała się do mnie.
— Nie rozumiem. Co to za adres?
— W Bundalii — wyjaśniła. To była przemysłowa dzielnica położona nad rzeką, na północny zachód od Parku Kolejki Linowej. — Naprawdę nie wiesz? Zrobiłam, co mi kazałeś. Wypytałam ludzi, dowiedziałam się, jakie grupy u nas działają i co o sobie nawzajem myślą, bla, bla, bla. Cały ranek poświęciłam na łażenie po mieście i zadawanie pytań. Próbowałam zastraszyć skurczybyków. No wiesz, mundur raczej nie wzbudza ich szacunku. Nie mogę powiedzieć, żebym liczyła na zbyt wiele, ale doszłam do wniosku, że i tak nie mam lepszych pomysłów. No więc, łaziłam w kółko, próbując się zorientować w ich politycznych relacjach i tak dalej, aż nagle pewien facet w jednej z tych… pewnie to się nazywa loża… zaczął się czymś zdradzać. Z początku nie chciał niczego przyznać, ale łatwo było go przejrzeć. Kurwa, jesteś geniuszem, szefie. BudapestStrász 68 to kwatera główna unifikacjonistów.
Jej zachwyt już w tej chwili był bliski podejrzliwości. Z pewnością przyjrzałaby mi się jeszcze uważniej, gdyby zobaczyła dokumenty, które przesuwałem na blacie podczas rozmowy z nią. Kilka książek było otwartych na skorowidzach, by ułatwić mi szybkie odnalezienie wszystkich wzmianek o unifikacjonizmie. Mimo to nie udało mi się odszukać adresu na BudapestStrász.
Unifikacjoniści — jak wszystkie radykalne organizacje — są podzieleni na liczne frakcje. Część z nich jest nielegalna. To siostrzane ugrupowania, działające jednocześnie w Besźel i w Ul Qomie. Niektóre z nich w różnych chwilach swych dziejów wzywały do użycia przemocy celem zjednoczenia miast, zgodnie z wolą Boga, przeznaczenia, historii albo ludu. Inne atakowały nacjonalistycznych intelektualistów, na ogół nieudolnie — rzucały cegłami w okna albo srały pod drzwiami. Większość z nich oskarżano o uprawianie potajemnej propagandy wśród uchodźców i nowych imigrantów, niemających jeszcze doświadczenia w widzeniu i przeoczaniu, w życiu w tylko jednym z dwóch miast. Radykałowie pragnęli wykorzystać ich niepewność jako broń.
Podobnych ekstremistów głośno krytykowali inni działacze, zainteresowani zachowaniem swobody poruszania się oraz zgromadzeń — nawet jeśli po cichu popierali radykałów i łączyły ich z nimi skrywane więzy. Istniały też inne podziały. Ugrupowania unifikacjonistów różnie sobie wyobrażały, jak ma wyglądać zjednoczone miasto, jak będzie się nazywało i jaki język będzie w nim obowiązywał. Nawet te legalne grupki były nieustannie inwigilowane przez władze obu miast.
— Są jak ser szwajcarski — powiedział mi Shenvoi, gdy rozmawiałem z nim owego ranka. — Wśród unifikacjonistów jest mnóstwo informatorów i wtyk. Zapewne nawet więcej niż wśród Prawdziwych Obywateli, nazistów czy innych takich świrów. Nie ma co się nimi przejmować. Chuja zrobią bez zgody kogoś z bezpieki.
Unifikacjoniści z pewnością wiedzą przy tym — nawet jeśli mają nadzieję, że nigdy nie przekonają się o tym na własnej skórze — że żadne z ich poczynań nie ujdzie uwagi Przekroczeniówki. To znaczyło, że ja również przyciągnę jej spojrzenie, gdy odwiedzę ich kwaterę główną. O ile już go nie przyciągnąłem.
Kwestia wyboru środka komunikacji zawsze jest ważna. Powinienem wziąć taksówkę, bo Corwi na mnie czekała, ale wolałem pojechać dwoma tramwajami, z przesiadką na placu Vencelasa. Siedziałem w kołyszącym się wagonie, przyglądając się płaskorzeźbom i nakręcanym figurom besźańskich mieszczan zdobiącym fasady budynków. Ignorowałem, przeoczałem efektowniejsze frontony znajdujące się gdzie indziej, w alteracjach.
Na całej BudapestStrász pod starymi budynkami rosły krzewy budlei. To typowy miejski chwast w Besźel, ale nie w Ul Qomie, gdzie przycinają ją, gdy tylko się pojawi. Dlatego na BudapestStrász, która była besźańską częścią przeplotu, zaniedbane, niekwitnące o tej porze roku krzaki rosły wzdłuż jednego albo kilku miejscowych budynków, a potem urywały się nagle na granicy miasta.