— To znaczy?
— Jej makijaż — odparła. — No wiesz, to wszystko matowe brązy. Warstwa jest gruba, ale to nie… Wydęła usta jak wamp. — A czy zauważyłeś jej włosy? — Zauważyłem. — Nie są farbowane. Przejedź się ze mną GunterStrász, tam, gdzie kręcą się dziewczyny. Pewnie ze dwie trzecie są zrobione na blond, a reszta na czarno, krwawoczerwono albo inny taki syf. I… — Poruszyła palcami, jakby obracała w nich włosy. — Są brudne, ale poza tym w znacznie lepszym stanie od moich.
Przesunęła dłonią po swoich włosach o rozdwojonych końcach.
Dla większości prostytutek w Besźel, zwłaszcza w takich okolicach jak ta, najważniejsze było jedzenie i ubrania dla dzieci, feld albo crack dla nich, jedzenie dla nich, a dopiero potem różne inne rzeczy. Odżywka do włosów zajmuje dość dalekie miejsce na tej liście. Spojrzałem na resztę funkcjonariuszy. Naustin szykował się już do wyruszenia w drogę.
— No dobra — skwitowałem. — Znasz tę okolicę?
— Leży raczej na uboczu, tak? To pogranicza Besźel. Mój rejon to Lestov. Sprowadzili kilkoro z nas, kiedy wiadomość do nich dotarła. Ale parę lat temu przenieśli mnie tutaj, więc trochę się orientuję.
Lestov również było właściwie przedmieściem. Od śródmieścia dzieliło je około sześciu kilometrów. My znajdowaliśmy się jeszcze dalej na południe, za Mostem Yovica, na wąskim pasemku lądu między zatoką Bulkya a pobliskim ujściem rzeki. Formalnie rzecz biorąc, była to wyspa, choć przemysłowe ruiny łączyły ją z kontynentem tak ściśle, że trudno ją było za taką uznać. W Kordvennie znajdowały się domy mieszkalne, magazyny oraz tanie sklepiki, pomazane niezliczonymi graffiti. Dzielnica leżała tak daleko od serca Besźel, że łatwo było o niej zapomnieć. Nie tak, jak o slumsach położonych bliżej śródmieścia.
— Długo tu siedziałaś? — zapytałem.
— Standardowo, pół roku. Widziałam głównie to, czego można się spodziewać: uliczne kradzieże, bójki między naćpanymi dzieciakami, narkotyki i prostytucja.
— A morderstwa?
— Przez ten czas zdarzyły się dwa albo trzy. Chodziło o prochy. W większości przypadków gangi nie posuwają się tak daleko. Potrafią walczyć ze sobą bez zwracania na siebie uwagi BNZ.
— To znaczy, że ktoś spieprzył sprawę.
— Ehe. Albo nie bał się nas.
— Dobra. Chcę, żebyś się zajęła tą sprawą. Co masz obecnie na głowie?
— Nic, co nie mogłoby zaczekać.
— Chcę, żebyś przeniosła się tu na pewien czas. Masz jeszcze jakieś kontakty w dzielnicy? — Wydęła wargi. — Odszukaj je, jeśli zdołasz. Jeśli się nie uda, pogadaj z miejscowymi gliniarzami i poznaj nazwiska ich informatorów. Chcę, żebyś ruszyła w teren. Rozejrzyj się po… jak właściwie się nazywa ta okolica?
— To wioska. — Roześmiała się bez śladu wesołości. — Nazywa się Pocost.
— Faktycznie wioska — przyznałem. — Zobaczymy, co uda ci się znaleźć.
— Mój komisarz nie będzie zadowolony.
— Pogadam z nim. To Bashazin, tak?
— Załatwisz mi oddelegowanie?
— Na razie tak tego nie nazywajmy. Chciałbym po prostu, żebyś się skupiła na tej sprawie. Wszystkie informacje przekazuj bezpośrednio mnie. — Podałem jej numery na komórkę i do biura. — Później będziesz mogła mi pokazać atrakcje Kordvenny. I… — Zerknąłem na Naustina, a ona to zauważyła. — Miej wszystko na oku.
— On zapewne ma rację, szefie. To najprawdopodobniej był bezczelny sadysta.
— Najprawdopodobniej. Ale dowiedzmy się, dlaczego miała takie zadbane włosy.
Mamy własną klasyfikację instynktu. Wszyscy wiemy, że w czasach, gdy jeszcze patrolował ulice, komisarz Kerevan rozwiązał kilka spraw, podążając za tropami całkowicie pozbawionymi logicznego sensu, natomiast głównemu inspektorowi Marcobergowi taka sztuka nie udała się nigdy i swe niezłe wyniki zawdzięcza wyłącznie żmudnej pracy. Nigdy nie zwaliśmy tych niewyjaśnionych domysłów „przeczuciami”, obawiając się, że przyciągnęłoby to uwagę wszechświata. Niemniej owe domysły się zdarzały i wiedzieliśmy, że jeden z nich się zbliża, gdy któreś z nas nagle całowało własne palce i dotykało piersi w miejscu, gdzie teoretycznie mógłby wisieć amulet Warshy, świętego patrona niewytłumaczalnych olśnień.
Gdy zapytałem Shushkila i Briamiva, dlaczego przesunęli materac, byli zaskoczeni, potem zaczęli się bronić, a na koniec się obrazili. Kazałem im stanąć do raportu. Gdyby przeprosili, zapomniałbym o sprawie. Przygnębiająco często spotykałem się ze śladami policyjnych butów rozdeptujących plamy krwi, zamazanymi odciskami palców czy zanieczyszczeniem albo zagubieniem próbek.
Na granicach otwartego terenu zebrała się grupka dziennikarzy. Petrus Jakiśtam, Valdir Mohli, młody facet nazwiskiem Rackhaus i kilku innych.
Wołali do mnie: „Inspektorze!”, „Inspektorze Borlú!”, a nawet „Tyador!”.
Większość dziennikarzy zawsze była uprzejma i słuchała mnie, gdy kazałem im się odsunąć. W ostatnich latach pojawiło się też jednak trochę bardziej agresywnych, nieobyczajnych gazet, inspirowanych, a w niektórych przypadkach kontrolowanych, przez brytyjskich albo północnoamerykańskich właścicieli. To było nieuniknione. Szczerze mówiąc, nasze stare gazety były niezbyt ciekawe, a niekiedy wręcz nudne. Niepokoił mnie nie tyle trend w kierunku poszukiwania sensacji czy nawet irytujące zachowanie młodych reporterów, ile raczej cechująca ich tendencja do trzymania się scenariuszy napisanych jeszcze przed ich przyjściem na świat. Jednym z przykładów był Rackhaus, piszący dla tygodnika o nazwie „Rejal!”. Z pewnością, gdy próbował ze mnie wyciągnąć pewne fakty, mimo że wiedział, iż nie mogę mu ich zdradzić, albo próbował przekupić młodszych rangą funkcjonariuszy, co czasami mu się udawało, nie musiał ciągle powtarzać: „Czytelnicy mają prawo wiedzieć”.
Gdy pierwszy raz usłyszałem od niego te słowa, nawet ich nie zrozumiałem. Po besźańsku słowo „prawo” ma tak wiele znaczeń, że zamierzony sens wymykał mi się. Musiałem przetłumaczyć zdanie w myślach na angielski — władam tym językiem całkiem nieźle — by zrozumieć, co chciał powiedzieć. Wierność utartej frazie była dla niego ważniejsza niż jasność przekazu. Zapewne nie poczułby się usatysfakcjonowany, dopóki nie warknąłbym na niego, nazywając go „sępem” albo „padlinożercą”.
— Wiecie, co wam powiem — oznajmiłem reporterom. Oddzielała nas od siebie rozciągnięta przez policję taśma. — Dziś po południu odbędzie się konferencja prasowa w budynku BNZ.
— O której godzinie?
Zrobili mi zdjęcia.
— Zawiadomimy cię, Petrus.
Rackhaus powiedział coś, co zignorowałem. Odwróciłem się i spojrzałem na koniec GunterStrász, widoczny między brudnymi, ceglanymi budynkami. Na wietrze unosiły się śmieci. Takie widoki ogląda się wszędzie. Jakaś staruszka powoli oddalała się kołyszącym krokiem. Odwróciła głowę, oglądając się na mnie, i spojrzała mi w oczy. Zastanawiałem się, czy chciała mi coś powiedzieć. W mgnieniu oka zauważyłem jej strój, sposób chodzenia, postawę i spojrzenie.
Nagle uświadomiłem sobie, że wcale nie jest na GunterStrász i nie powinienem jej zobaczyć.
Natychmiast odwróciłem się zawstydzony. Ona postąpiła tak samo, równie szybko jak ja. Uniosłem głowę, spoglądając na opadający do lądowania samolot. Po kilku sekundach znowu zerknąłem w tamtą stronę, przeoczając oddalającą się pośpiesznie staruszkę. Zamiast patrzeć na nią i jej cudzoziemską ulicę, z uwagą kierowałem spojrzenie na GunterStrász i fasady budynków tej zubożałej dzielnicy.