— To było na blokowisku? — zapytał.
— Tak.
— Gdzie?
— Na południowych przedmieściach. Młoda kobieta, rany zadano ostrym narzędziem. Zabrał ją Shukman.
— Prostytutka?
— Niewykluczone.
— Niewykluczone — powtórzył, otaczając ucho dłonią. — Ale… Słyszę to „ale”. No dobra, kieruj się nosem. Jeśli kiedyś uznasz za stosowne zapoznanie mnie z przyczynami swych wątpliwości, zrób to, dobra? Kto jest twoim zastępcą?
— Naustin. Mam też do pomocy posterunkową Corwi. To świetna policjantka i zna okolicę.
— To jej rejon?
Skinąłem głową. Był całkiem niedaleko.
— Co jeszcze masz otwartego?
— W tej chwili?
Powiedziałem mu. Komisarz skinął głową. Choć nie zakończyłem tamtych spraw, pozwolił mi się zająć Fulaną N.N.
— Widziałeś cały ten interes?
Była już prawie dziesiąta wieczorem, od chwili znalezienia ofiary minęło przeszło czterdzieści godzin. Jechaliśmy ulicami w pobliżu GunterStrász. Siedząca za kierownicą Corwi nie próbowała ukrywać munduru, mimo że jechaliśmy nieoznakowanym samochodem. Wczoraj wróciłem do domu bardzo późną nocą, potem spędziłem ranek na tych ulicach i teraz wróciłem tu znowu.
Na szerszych ulicach i w paru innych miejscach można się było natknąć na przeploty, ale tak daleko od śródmieścia większa część okolicy była jednorodna. Garstka budynków w staroświeckim besźańskim stylu, kilkustopniowe dachy i wielokomorowe okna. To były podupadłe fabryki i magazyny. Niektóre z nich miały po kilkadziesiąt lat. W wielu wybito szyby. Były zamknięte albo wykorzystywano je tylko do połowy. Zasłonięte deskami fasady. Sklepy spożywcze o zadrutowanych drzwiach. Starsze, walące się frontony w klasycznym besźańskim stylu. Niektóre przerobiono na kaplice albo apteki, inne były wypalone i wyglądały jak kiepsko wykonane kopie samych siebie.
Nie mieszkało tu wielu ludzi, ale okolica z pewnością nie była opustoszała. Kręcący się po ulicach mieszkańcy wyglądali jak elementy krajobrazu, jakby byli tu od zawsze. Dziś rano było ich mniej niż zazwyczaj, ale tylko nieznacznie.
— Widziałeś, jak Shukman robił sekcję?
— Nie. — Patrzyłem na mijane domy, sprawdzając na planie, gdzie jesteśmy. — Kiedy tam dotarłem, było już po wszystkim.
— Brzydzisz się? — zapytała.
— Nie.
— Hm… — Uśmiechnęła się i skręciła. — Musiałbyś tak odpowiedzieć, nawet gdyby to była nieprawda.
— Masz rację — odparłem, choć wcale tak nie było.
Co chwila pokazywała mi punkty orientacyjne. Nie powiedziałem jej, że byłem już dziś rano w Kordvennie i orientuję się w okolicy. Nie próbowała ukrywać munduru, ponieważ w przeciwnym razie niektórzy mogliby pomyśleć, że próbujemy ich wciągnąć w pułapkę. Dzięki temu będą wiedzieli, że tak nie jest, a fakt, iż nie przyjechaliśmy tu siniakiem, jak nazywaliśmy czarno-granatowe radiowozy, powie im, że nie mamy zamiaru ich nękać. To było skomplikowane!
Większość otaczających nas ludzi była w Besźel i ich widzieliśmy. Nędza dodatkowo szpeciła besźańskie stroje, tradycyjnie już bezbarwne i nieciekawie skrojone. Mówiono, że w Besźel zawsze panuje niemodna moda. Zdarzały się jednak wyjątki. Niektóre z nich znajdowały się gdzie indziej, przeoczaliśmy je więc zaraz po zauważeniu, ale młodzi besźanie również często wkładali stroje barwniejsze od noszonych przez rodziców.
Większość besźańskich mężczyzn i kobiet — czy powtarzanie tej frazy ma sens? — nie robiło nic poza wałęsaniem się po ulicach, wracaniem z późno kończącej się zmiany, łażeniem z jednego domu do drugiego albo chodzeniem do sklepów. Niemniej jednak patrzyliśmy na to wszystko jak na panoramę pełną zagrożeń. Działo się tu wystarczająco wiele podejrzanych rzeczy, byśmy nie musieli uznawać owej reakcji za czystą paranoję.
— Dziś rano znalazłam kilku miejscowych, którzy kiedyś ze mną rozmawiali — poinformowała mnie Corwi. — Zapytałam ich, czy o czymś słyszeli. — Wjechała w ciemniejszy obszar, gdzie równowaga przeplotu przesuwała się na drugą stronę. Umilkliśmy na pewien czas, dopóki znowu nie otoczyły nas wyższe latarnie w znajomym stylu art deco. W ich świetle, na zakrzywiającej się ulicy przed nami, widzieliśmy stojące pod murami kobiety sprzedające seks. Wszystkie przyglądały się nam z uwagą. — Ale szczęście mi nie sprzyjało — dokończyła.
Podczas poprzedniej wyprawy nie miała nawet zdjęcia ofiary. W tak wczesnej fazie korzystało się tylko z jawnych kontaktów: sprzedawców w sklepach monopolowych, księży z pobudowanych tu przysadzistych kościółków, garstki ostatnich księży-robotników, odważnych staruszków z sierpem i krzyżem wytatuowanym na bicepsie bądź przedramieniu i półkami pełnymi besźańskich przekładów książek Gutiérreza, Rauschenbuscha i Canaana Banany. Wszyscy spędzali teraz swój czas, siedząc na gankach. Corwi mogła jedynie zapytać, co potrafią jej opowiedzieć o wydarzeniach w wiosce Pocost. Słyszeli o morderstwie, ale nie wiedzieli nic więcej.
Teraz mieliśmy zdjęcie. Dostałem je od Shukmana. Wymachiwałem nim, kiedy wysiedliśmy z samochodu. Dosłownie wymachiwałem, by kobiety widziały, że chcemy im coś pokazać i nie mamy zamiaru ich aresztować.
Corwi znała niektóre z nich. Przyglądały się nam, paląc papierosy. Było zimno i jak wszyscy, którzy je zobaczyli, zastanawiałem się, czy nogi nie marzną im w samych pończochach. Rzecz jasna płoszyliśmy im klientów. Mnóstwo miejscowych odwracało spojrzenia na nasz widok. Zauważyłem, że mijający nas siniak zwolnił nagle, hamując ruch. Z pewnością liczyli na łatwe aresztowanie, ale potem kierowca oraz pasażer zauważyli mundur Corwi. Zasalutowali tylko i odjechali. Pomachałem im.
— Czego chcecie? — zapytała kobieta w tandetnych butach na wysokich obcasach.
Pokazałem jej zdjęcie.
Oczyścili twarz Fulany N.N., ale pozostały widoczne pod makijażem obrażenia. Mogli całkowicie usunąć je z fotografii, ale szok wywołany widokiem ran nieraz pomaga w przesłuchaniu. Zrobili zdjęcia przed ogoleniem głowy. Zmarła nie wyglądała spokojnie. Robiła wrażenie niecierpliwej.
— Nie znam jej — odpowiadały kolejne kobiety. Nie dostrzegałem w ich twarzach wyrazu pośpiesznie ukrytego rozpoznania. Zbierały się w bladym świetle lampy ku konsternacji gapiów czających się na granicy ciemności, i przekazywały sobie zdjęcie. Niektóre okazywały współczucie, inne nie, ale żadna nie znała Fulany.
— Co się stało?
Podałem wizytówkę kobiecie, która zadała to pytanie. Miała smagłą twarz świadczącą o semickich bądź tureckich przodkach, ale mówiła po besźańsku bez śladu akcentu.
— Próbujemy się tego dowiedzieć.
— Czy mamy powody do obaw?
— Hm…
Umilkłem.
— Jeśli dojdziemy do wniosku, że tak, zawiadomimy was, Sayra — uratowała mnie Corwi.
Zatrzymaliśmy się przy grupce młodych mężczyzn pijących mocne wino przed salą bilardową. Corwi wysłuchała kilku sprośnych uwag, a potem podała im zdjęcie.
— Po co tu przyszliśmy? — zapytałem cicho.
— To początkujący gangsterzy, szefie — wyjaśniła. — Obserwuj ich reakcję.
Nawet jeśli coś wiedzieli, niczym się nie zdradzili. Oddali zdjęcie i obojętnie przyjęli moją wizytówkę.
Powtórzyliśmy tę samą procedurę z innymi grupami. Za każdym razem czekaliśmy potem przez kilka minut w samochodzie, by — jeśli ktoś poczuje się zaniepokojony — miał czas na odłączenie się od reszty i przekazanie nam informacji będącej jakimś elementem układanki, mogącym przybliżyć nas do ustalenia tożsamości ofiary. Nikt tego nie zrobił. Rozdałem wiele wizytówek i zapisałem w notesie nazwiska oraz opisy kilku osób, które według Corwi były ważne.