— Rdzę?
— Na całym ciele. Cała kupa otarć, skaleczeń i zadrapań, głównie pośmiertnych, i mnóstwo rdzy.
Znowu pokiwałem głową, marszcząc brwi w zamyśleniu.
— A rany świadczące o tym, że się broniła? — zapytałem.
— Nie ma żadnych. To się stało szybko. Zaskoczono ją albo zaatakowano od tyłu. Na ciele jest mnóstwo zadrapań. — Shukman wskazał na ślady na skórze. — To sugeruje, że ciało ciągnięto. Typowe ślady morderstwa.
Hamzinic otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Zerknąłem na niego. Potrząsnął ze smutkiem głową: „Nie, nic”.
Rozdział trzeci
Rozwiesiliśmy zdjęcia. Najwięcej w okolicy, gdzie znaleziono Fulanę, ale trochę również na głównych i handlowych ulicach, w Kyezov, Topiszy i innych podobnych rejonach. Jedno widziałem nawet na własne oczy po wyjściu z mieszkania.
To wcale nie było tak blisko śródmieścia. Niedaleko na południowy wschód od starówki, na przedostatnim piętrze pięciopiętrowego budynku przy VulkovStrász. Na ulicy było mnóstwo przeplotów. Alteracje przerywały jej ciągłość co kilka gmachów, a w niektórych miejscach nawet dom po domu. Miejscowe budynki są wyższe od tamtych o jedno do trzech pięter, więc Besźel sterczy w górę w nieregularnych odstępach, a obraz dachów przypomina niemal machikuły.
Na końcu VulkovStrász wznosi się kościół Wniebowzięcia. Padają na niego cienie wspartych na dźwigarach wieżowców. Gmachy przytłaczałyby go, gdyby znajdowały się tutaj. Jego okna chronią kraty, ale niektóre szybki witraży są wybite. Co kilka dni odbywa się pod nim targ rybny. Podczas śniadania często słyszę krzyki sprzedawców stojących przy wiadrach z wodą i koszach z żywymi mięczakami. Nawet młode dziewczyny ubierają się jak ich babcie, gdy stają za straganami, dając wyraz fotogenicznej nostalgii. Na włosy zakładają chustki koloru ścierek do naczyń i wdziewają fartuchy w szaroczerwone wzory, by plamy od czyszczenia ryb nie rzucały się w oczy. Mężczyźni robią wrażenie — mylne bądź nie — jakby przed chwilą zeszli z łodzi i opróżnili zawartość sieci dopiero po dotarciu na brukowaną ulicę pod moim domem. W Besźel kupujący zatrzymują się na dłużej przy straganach, dotykając towaru i wąchając go.
Rankiem po nasypie odległym kilkanaście metrów od mojego okna przejeżdżały pociągi. Nie znajdowały się w moim mieście. Wagony były tak blisko, że mógłbym zajrzeć do środka i spojrzeć w oczy cudzoziemskim pasażerom, ale rzecz jasna nie robiłem tego.
Zauważyliby tylko chudego, wkraczającego już w wiek średni mężczyznę w szlafroku, siedzącego przy porannym jogurcie z kawą i trzymającego w ręku złożoną gazetę. Mógł to być „Inkyistor”, „Iy Déurnem”, albo poplamiony „Besźel Journal”, na którym ćwiczyłem swój angielski. Z reguły byłem sam, niekiedy towarzyszyła mi któraś z dwóch kobiet mniej więcej w moim wieku. Jedna była historykiem ekonomicznym z besźańskiego uniwersytetu, a druga dziennikarką z poświęconego sztuce czasopisma. Nie wiedziały o sobie nawzajem, ale nie miałyby nic przeciwko temu.
Niedaleko od wyjścia czekała na mnie zawieszona na słupie ogłoszeniowym podobizna Fulany. Choć oczy miała zamknięte, wyretuszowali zdjęcie tak, by nie wyglądała na martwą, a tylko oszołomioną. Plakat był czarno-biały, wydrukowany na matowym papierze. Tekst głosił: „Jeśli ktoś poznaję tę kobietę, prosimy o zawiadomienie Brygady Najpoważniejszych Zbrodni”. Dalej podano nasz numer. Obecność plakatu mogła świadczyć, że miejscowi gliniarze są szczególnie pracowici i rozwiesili je po całej dzielnicy. Niewykluczone jednak, że wiedzieli, gdzie mieszkam, i zawiesili je w jednym albo dwóch strategicznych miejscach, żebym się ich nie czepiał.
Do budynku BNZ jest stąd parę kilometrów. Chodziłem do pracy na piechotę, mijając ceglane łuki: ich szczyty, którędy prowadziły tory, znajdowały się gdzie indziej, ale nie wszystkie ich podstawy leżały za granicą. Przy tych, które mogłem zobaczyć, ulokowano małe sklepiki, znajdowały się tam też zajęte przez dzikich lokatorów pustostany, ozdobione barwnymi graffiti. W Besźel była to spokojna dzielnica, ale na ulicach roiło się od tych, którzy przebywali gdzie indziej. Przeoczałem ich, ale omijanie wszystkich zajmowało sporo czasu. Nim skręciłem w Via Camir, Yaszek zadzwoniła do mnie na komórkę.
— Znaleźliśmy furgonetkę.
Wziąłem taksówkę i ruszyłem powoli przez korki. Ruch na Pont Mahest był intensywny, miejscowo i gdzie indziej. Gdy posuwaliśmy się ospale ku zachodniemu brzegowi, przez kilka minut nie miałem nic do roboty poza wpatrywaniem się w zanieczyszczoną rzekę, dym i brudne statki lśniące w odbitym blasku wieżowców o lustrzanych ścianach, stojących na cudzoziemskim brzegu, gdzie znajdowała się budząca zazdrość dzielnica finansowa. Besźańskie holowniki kołysały się na falach za ignorowanymi przez nie taksówkami wodnymi. Furgonetka stała na ukos między budynkami. To nie było podwórko, lecz przejście położone między terenem firmy importowo-eksportowej a budynkiem biurowym, zaułek pełen śmieci i wilczych kup, łączący dwie większe ulice. Oba jego wyloty zamknięto taśmą. Stanowiło to lekkie pogwałcenie zasad, jako że zaułek w zasadzie leżał w przeplocie, ale korzystano z niego rzadko i można było sobie pozwolić na tego typu nadużycie. Wokół pojazdu kręcili się moi koledzy.
— Witaj, szefie — rzekła Yaszek.
— Czy Corwi już tu jedzie?
— Ehe, zawiadomiłam ją.
Yaszek nie skomentowała ani słowem faktu, że zarekwirowałem młodszą policjantkę. Podeszła do samochodu. To był stary volkswagen w bardzo kiepskim stanie, raczej białawy niż szary, ale ciemny od brudu.
— Zebraliście odciski palców? — zapytałem, wkładając gumowe rękawiczki. Otaczający mnie mektecy pokiwali głowami.
— Drzwi były otwarte — poinformowała mnie Yaszek.
Zajrzałem do środka i dotknąłem popękanej tapicerki. Na desce rozdzielczej umieszczono maskotkę — plastikową świętą tańczącą hula. Otworzyłem schowek. Był w nim wystrzępiony atlas samochodowy i pełno kurzu. Przerzuciłem kartki atlasu, ale nic w nim nie znalazłem. To był typowy besźański atlas, do tego stare, czarno-białe wydanie.
— Skąd wiemy, że to ten samochód? — Yaszek zaprowadziła mnie do tylnych drzwi i otworzyła je. Tu również było pełno brudu. Poczułem stęchły, ale niepowodujący mdłości zapach, w którym nuta rdzy przeważała nad wonią pleśni. Zobaczyłem stertę złomu oraz zwój nylonowej liny. — Co to jest?
Dotknąłem kilku elementów. Był tam jakiś mały silnik, kołyszący się na podłodze, zepsuty telewizor, szczątki niemożliwych do zidentyfikowania części oraz połączone śrubami fragmenty. Leżący na zakurzonej tkaninie złom pokrywała gruba warstwa łuszczącej się rdzy.
— Widzisz? — Yaszek wskazała na plamy na podłodze. Gdybym nie przyjrzał się im uważnie, mógłbym pomyśleć, że to olej. — Jacyś ludzie znaleźli porzuconą furgonetkę i zadzwonili na komisariat. Mundurowi przekonali się, że drzwi są otwarte. Nie wiem, czy słuchają bieżących komunikatów, czy po prostu zawsze sprawdzają dokładnie wszystkie znaleziska, ale tak czy inaczej mieliśmy farta. — Jedna z wiadomości przekazanych wczoraj rano wszystkim patrolom mówiła, że wszelkie porzucone, szare samochody należy sprawdzać i zawiadamiać o nich BNZ. Mieliśmy szczęście, że ci gliniarze nie kazali załadować maszyny na lawetę. — Zobaczyli na podłodze jakiś syf i wzięli próbkę. Musimy to jeszcze sprawdzić, ale wygląda na to, że grupa krwi się zgadza. Wkrótce się upewnimy.