Выбрать главу

Minąłem już rzekę. Na ulicy pojawiało się coraz więcej pojazdów.

— Dhatt, gdzie on jest? To znaczy, gdzie ty jesteś? — Odpowiedział mi. Bowden musiał się trzymać przeplotowych ulic. Gdyby wszedł na jednolity obszar, byłby skazany na wybrane miasto i miejscowa policja mogłaby go zatrzymać. W śródmieściach najstarsze ulice są zbyt wąskie i kręte, bym dzięki samochodowi mógł zyskać wiele czasu. Dlatego porzuciłem go i pobiegłem po bruku pod wystającymi ponad ulicę gontami besźańskiej starówki, mijając zdobne mozaiki i kopuły ulqomańskiej. — Z drogi! — krzyczałem do nielicznych przechodniów, w jednej ręce trzymając odznakę Przekroczeniówki, a w drugiej komórkę.

— Jestem na końcu MirandiStrasz, szefie.

Głos Corwi zmienił barwę. Nie chciała przyznać, że widzi Bowdena. Nie dostrzegała go w pełni, ale też nie przeoczała całkowicie. Znajdowała się w pośrednim stanie, ale nie ograniczała się już do wykonywania moich rozkazów. Była blisko Bowdena. Być może nawet ją zauważył.

Po raz kolejny przyjrzałem się pistoletowi Ashila, ale nie potrafiłem zrozumieć zasad jego działania. Na nic mi się nie zda. Schowałem broń do kieszeni i skierowałem się w miejsce, gdzie w Besźel czekała Corwi, w Ul Qomie Dhatt, a Bowden chodził po ulicach i nikt nie był pewien, w którym mieście przebywa.

* * *

Najpierw zobaczyłem Dhatta. Włożył kompletny mundur, miał rękę na temblaku i trzymał telefon przy uchu. Przechodząc obok, klepnąłem go w ramię. Poderwał się gwałtownie, zobaczył, że to ja i wciągnął powietrze. Wyłączył komórkę i przelotnie wskazał oczyma kierunek. Gapił się na mnie z trudnym do zidentyfikowania wyrazem twarzy.

Nie musiałem wypatrywać Bowdena. Rzucał się w oczy, mimo że garstka ludzi odważyła się już zapuścić na przeplotową ulicę. Ten krok. Dziwny, niewiarygodny. Nie sposób go dobrze opisać, ale dla każdego, kto przywykł do fizycznych cech charakterystycznych Besźel i Ul Qomy, wydawał się wykorzeniony i oderwany, celowy i pozbawiony ojczyzny. Przyjrzałem się jego plecom. Nie wałęsał się bez celu, lecz oddalał się z patologiczną neutralnością od centrów miast, zmierzając ku granicom, górom i reszcie kontynentu leżącej za nimi.

Kilkoro zaciekawionych tubylców przyglądało mu się z wyraźnym zmieszaniem. Na wpół odwracali wzrok, niepewni, na co powinni patrzeć. Wskazałem na nich kolejno i skinąłem dłonią, nakazując im zejść mi z drogi. Wszyscy mnie posłuchali. Być może jacyś ludzie obserwowali Bowdena z okien, ale nie sposób by było im tego udowodnić. Ruszyłem ku niemu, idąc w cieniu Besźel pod krętymi rynnami Ul Qomy.

Corwi patrzyła na mnie. Dzieliło ją od niego tylko kilka metrów. Schowała telefon i wyciągnęła broń, ale nadal nie chciała patrzeć bezpośrednio na Bowdena. Niewykluczone, że gdzieś ukrywała się obserwująca nas Przekroczeniówka. Ścigany do tej pory nie przekroczył, więc nie mogli go tknąć.

Idąc, wyciągnąłem rękę. Nie zwolniłem, ale Corwi złapała mnie za nią i przez chwilę spoglądaliśmy sobie nawzajem w oczy. Obejrzałem się i zobaczyłem, że kobieta i Dhatt stoją w dwóch różnych miastach, oddaleni od siebie zaledwie o kilka metrów, i spoglądają na mnie. Wreszcie nadszedł świt.

* * *

— Bowden.

Odwrócił się. Jego twarz zastygła w nerwowym grymasie. W ręce trzymał jakiś przedmiot, którego kształtu nie widziałem dokładnie.

— Inspektor Borlú. Kto by pomyślał, że spotkam pana… tutaj?

Spróbował się uśmiechnąć, ale nie wyszło mu to za dobrze.

— Tutaj, to znaczy gdzie? — zapytałem. Wzruszył ramionami. — To, co pan robi, jest naprawdę imponujące — ciągnąłem. Raz jeszcze wzruszył ramionami, w geście, który nie był ani besźański, ani ulqomański. Będzie potrzebował co najmniej doby, by dotrzeć do granicy, ale Besźel i Ul Qoma są małymi państwami. Mógł to zrobić. Musiał być niezwykle biegłym obywatelem, niewiarygodnie wprawnym obserwatorem i znawcą miast, by poznać milion ledwo widocznych nawyków odróżniających od siebie mieszkańców Besźel oraz Ul Qomy i uniknąć połączenia ich w możliwą do zidentyfikowania całość. Wycelował we mnie trzymanym w ręce przedmiotem.

— Jeśli mnie pan zastrzeli, dorwie pana Przekroczeniówka.

— Zakładając, że nas obserwuje — odparł. — Myślę, że jest pan tu jej jedynym przedstawicielem. Po dzisiejszej nocy będą musieli naprawić istniejące od stuleci granice. Zresztą to i tak nie ma znaczenia. Jaka zbrodnia by to była? Gdzie pan się znajduje?

— Próbował pan odciąć jej twarz. — To właśnie była ta rana pod brodą. — Czy… Nie, to był jej nóż. Ale nie mógł pan tego zrobić. Dlatego zadowolił się pan grubą warstwą makijażu. — Zamrugał, ale nic nie powiedział. — Jakby to mogło ukryć jej tożsamość. Co to jest?

Pokazał mi na chwilę przedmiot, a potem cofnął rękę i znowu we mnie wycelował. Zaśniedziałe ze starości urządzenie było brzydkie i stukało, gdy nim ruszano. Połączono je w całość nowymi taśmami z metalu.

— Rozbiło się. Kiedy.

To nie brzmiało, jakby się zawahał. Po prostu przestał mówić.

— Jezu, tym ją pan uderzył. Kiedy pan sobie uświadomił, że przejrzała te wszystkie kłamstwa. — Złapał ciężkie narzędzie i walnął nim w chwili wściekłości. Mógł się teraz przyznać do wszystkiego. Dopóki pozostawał w stanie niepewności, czyje prawo mogło go dosięgnąć? Zobaczyłem, że rękojeść przedmiotu, zwrócona w stronę Bowdena, kończy się ostrym, paskudnym kolcem. — Chwycił pan to, zdzielił ją w głowę i upadła na ziemię. — Wykonałem ruch naśladujący dźgnięcie. — To stało się pod wpływem chwili, mam rację? Tak? To znaczy, że nie umie pan z tego strzelać. Czyżby to była prawda? Wszystkie te pogłoski o „dziwnej fizyce”? Czy to jest jeden z przedmiotów, o które chodziło Sear & Core? Dlatego jeden z ważniejszych gości targów chodził na spacery po parku jak zwykły turysta?

— Nie nazwałbym tego bronią — odparł. — Ale… Chce pan zobaczyć jego działanie?

Pomachał przedmiotem.

— Nie kusiło pana, by sprzedać to na własną rękę? — Zrobił obrażoną minę. — Skąd pan wie, jak to działa?

— Jestem archeologiem i historykiem — odpowiedział. — I to niewiarygodnie dobrym. A teraz stąd odchodzę.

— Z miasta? — Pokiwał głową. — Z którego miasta?

Pochylając głowę, pomachał przecząco przedmiotem.

— Wie pan, nie chciałem tego zrobić. Ona była…

Tym razem jego głos rzeczywiście ucichł. Bowden przełknął ślinę.

— Na pewno się wściekła, gdy sobie uświadomiła, że ją pan okłamywał.

— Zawsze mówiłem prawdę. Słyszał mnie pan, inspektorze. Powtarzałem to wiele razy. Nie ma żadnego Orciny.

— Czy schlebiał jej pan? Mówił, że jest jedyną osobą, której może wyznać prawdę?

— Borlú, mogę pana w każdej chwili zabić i nikt nawet nie będzie wiedział, gdzie jesteśmy. Gdyby był pan w jednym albo w drugim miejscu, mogliby mnie zatrzymać, ale tak nie jest. Rzecz w tym, że obaj wiemy, iż tak się nie stanie, ale wyłącznie dlatego, że nikt tutaj, nawet Przekroczeniówka, nie przestrzega zasad, które sami stworzyli. Gdyby ich przestrzegano, tak właśnie by się stało. Gdyby nikt nie wiedział, w którym miejscu przebywał pański zabójca i pan również, pańskie ciało zgniłoby tutaj. Ludzie musieliby je omijać. Ponieważ nikt nie przekroczył. Ani Besźel, ani Ul Qoma nie zaryzykowałyby uprzątnięcia ciała. Zasmradzałoby oba miasta, aż zostałaby z niego tylko plama. Odchodzę, Borlú. Myśli pan, że Besźel po pana przyjdzie, jeśli pana zastrzelę? Albo Ul Qoma?