— Nie miałem czasu. Kurwa, w tym nie ma nic podejrzanego…
— Przez trzy dni?
— Znaleźliście ją? Co się stało? Użyto jej w jakimś celu, tak? W jakim?
— Znasz tę kobietę? Gdzie byłeś we wtorek wieczorem, Mik?
Przyjrzał się zdjęciu.
— Jezu. — Pobladł wyraźnie. — Ktoś zginął? Jezu? Czy ją potrącono? I sprawca zbiegł z miejsca wypadku? — Wyjął poobtłukiwanego palmtopa i uniósł wzrok, nie włączając urządzenia. — We wtorek? Byłem na spotkaniu. We wtorek wieczorem? Chryste, byłem na spotkaniu. — Zająknął się nerwowo. — Wtedy właśnie ukradli mi ten cholerny samochód. Byłem na spotkaniu. Dwadzieścia osób może to potwierdzić.
— Jakim spotkaniu? Gdzie?
— W Vyevus.
— Jak tam dotarłeś bez furgonetki?
— Kurwa, samochodem! Nikt mi go nie ukradł! Byłem na spotkaniu Anonimowych Hazardzistów. — Wytrzeszczyłem oczy ze zdziwienia. — Chodzę tam co tydzień. Od czterech lat.
— Odkąd wyszedłeś z więzienia.
— Tak, odkąd wyszedłem z pierdolonego więzienia. Jezu, jak pan myśli, dlaczego tam trafiłem?
— Za pobicie.
— Ehe, złamałem nos pierdolonemu księgowemu, bo miałem manko, a on mi groził. Czemu to pana obchodzi? We wtorek wieczorem widziała mnie cała kupa ludzi.
— Spotkanie trwało maksimum dwie godziny…
— Tak, ale potem poszliśmy razem do baru. Jesteśmy Anonimowymi Hazardzistami, nie Alkoholikami. Kiedy stamtąd wyszliśmy, było już po północy, i nie wróciłem do domu sam. W naszej grupie jest kobieta… Wszyscy to potwierdzą.
W tym punkcie się mylił. Z osiemnastu członków grupy jedenastu było zdecydowanych ochraniać swą anonimowość. Organizator, żylasty mężczyzna z uczesanymi w kucyk włosami używający ksywki „Fasola”, nie chciał nam ich podać. Miał do tego prawo. Moglibyśmy go zmusić, ale po co? Siedmioro uczestników, którzy zgodzili się ujawnić, potwierdziło wersję Khuruscha.
Żadne z nich nie było kobietą, z którą wrócił do domu, ale kilkoro przyznało, że ona istnieje. Moglibyśmy ją odszukać, ale to również niczemu by nie służyło. Mektecy bardzo się podekscytowali, gdy znaleźliśmy na ciele Fulany DNA Khuruscha, ale to było tylko trochę włosów z jego przedramion na jej skórze. Bardzo często ładował do samochodu różne rzeczy, niczego więc to nie dowodziło.
— Ale dlaczego nikomu nic nie powiedział o kradzieży?
— Powiedział — odparła Ramira Yaszek. — Tylko nie nam. Rozmawiał o tym z sekretarką, Ljelą Kitsov. Od dwóch dni nie przestawał utyskiwać z tego powodu.
— Ale nie chciało mu się nas zawiadomić? Jak sobie bez niej radził?
— Sekretarka mówiła, że on tylko przewozi towar przez rzekę. Od czasu do czasu zajmuje się importem, na bardzo małą skalę. Wyjeżdża za granicę i kupuje towary, które da się tu sprzedać. Tanie ubrania, kompakty o niepewnej legalności.
— Dokąd konkretnie wyjeżdża?
— Do Warny. Bukaresztu. Czasami do Turcji. I do Ul Qomy, oczywiście.
— To znaczy, że był po prostu zbyt leniwy, by zgłosić kradzież?
— To się zdarza, szefie.
Miała rację. Choć Khurusch nie zawiadomił nas o kradzieży, nagle gorąco zapragnął odzyskać furgonetkę i był wściekły, kiedy mu jej nie oddaliśmy. Zaprowadziliśmy go na parking, by potwierdził, że to jego własność.
— Tak, to moja furgonetka. — Czekałem, aż zacznie się skarżyć, że jest brudna, ale najwyraźniej zawsze miała taki kolor. — Dlaczego nie mogę jej odzyskać? Jest mi potrzebna.
— Już mówiłem, że to miejsce zbrodni. Dostaniesz ją, kiedy będziemy gotowi. Do czego służy to wszystko?
Zajrzał do wnętrza samochodu, sapiąc i mrucząc z niezadowolenia. Nie pozwoliłem mu niczego dotykać.
— Ten syf? Kurwa, nie mam pojęcia.
— Mówię o tym — uściśliłem, wskazując na kawałek sznura oraz walający się na podłodze złom.
— Ehe. Nie mam pojęcia. Ja tego tu nie włożyłem. Niech pan tak na mnie nie patrzy. Po co miałbym wozić takie śmieci?
Potem wróciłem do gabinetu, porozmawiać z Lizbyet Corwi.
— Proszę, powstrzymaj mnie, jeśli masz jakieś pomysły. Widzę tylko dziewczynę, która może być profesjonalistką albo nie. Nikt jej nie zna, ciało porzucono w publicznym miejscu, zawieziono ją tam skradzioną furgonetką, do której z niezrozumiałych powodów załadowano kupę złomu. I żadna z tych części nie jest narzędziem zbrodni. To w zasadzie pewne.
Wskazałem na leżący na biurku dokument stwierdzający ten fakt.
— Na całym osiedlu jest mnóstwo odpadków — odparła kobieta. — W gruncie rzeczy, jest ich pełno w całym Besźel. Mógł to znaleźć wszędzie. Mógł… a może mogli.
— Znalazł to, załadował do furgonetki, a potem porzucił razem z nią.
Policjantka siedziała sztywno, czekając, aż coś powiem. Odpadki nie zrobiły nic poza zabrudzeniem martwej kobiety rdzą, jakby ona również była starym żelastwem.
Rozdział czwarty
Oba tropy okazały się fałszywe. Asystentka prawna rzuciła pracę i nie zawracała sobie głowy zawiadomieniem kogokolwiek. Znaleźliśmy ją w Byatsialic, we wschodnim Besźel. Zawstydziła się, że narobiła nam tyle kłopotów.
— Nigdy nie wysyłam wypowiedzenia — powtarzała raz po raz. — Nie takim pracodawcom. I nic takiego nigdy mi się nie zdarzyło.
Corwi bez trudu znalazła Rosyn „Usteczka”. Dziewczyna pracowała w swym zwykłym rewirze.
— Ona w ogóle nie przypomina Fulany, szefie — stwierdziła policjantka, wyświetlając mi obraz z pliku JPG. Rosyn z chęcią pozowała do zdjęcia. Nie udało się nam ustalić źródła fałszywej informacji. Przekazano ją nadzwyczaj pewnym tonem. Nie wiedzieliśmy też, jak ktokolwiek mógłby pomylić ze sobą obie kobiety. Otrzymaliśmy również inne informacje i kazałem ludziom je sprawdzić. Na automatycznej sekretarce miałem mnóstwo nagranych wiadomości i przerwanych połączeń.
Pogoda była deszczowa. Zdjęcie Fulany zawieszone na kiosku przed moimi drzwiami nasiąknęło wodą i zamazało się. Ktoś nakleił tam błyszczący plakat reklamujący wieczór bałkańskiego techno, zalepiając górną połowę twarzy zamordowanej. Wiadomość o organizowanym w klubie koncercie zdawała się wychodzić z jej ust. Zdjąłem nowy plakat, ale nie wyrzuciłem go, tylko przesunąłem w inne miejsce, by Fulana znowu stała się widoczna. Z jej zamkniętymi oczami sąsiadowali DJ Radic, Tiger Kru i Hard Beats. Nie widziałem żadnych innych zdjęć Fulany, choć Corwi zapewniała, że wiszą w całym mieście.
Wszędzie w furgonetce rzecz jasna było pełno śladów Khuruscha, ale na ciele Fulany nie znaleźliśmy nic poza tymi kilkoma włoskami. Zresztą wszyscy ci nawróceni hazardziści nie mieli powodu, by kłamać. Próbowaliśmy wyciągnąć od niego nazwiska ludzi, którym kiedykolwiek pożyczał furgonetkę. Wymienił kilka, ale uparcie zapewniał, że pojazd ukradł nieznajomy. W poniedziałek dostałem telefon.
— Borlú — powiedziałem. Po dłuższej chwili przedstawiłem się raz jeszcze.
— Inspektor Borlú — powtórzył dzwoniący.
— W czym mogę panu pomóc?
— Nie jestem pewien. Przed kilkoma dniami pomyślałem, że pan może. Od tego czasu próbowałem się z panem skontaktować. Chyba to raczej ja mogę panu pomóc.
Mężczyzna mówił z cudzoziemskim akcentem.
— Słucham? Przepraszam, ale musi pan mówić głośniej. Połączenie jest bardzo kiepskie.
Szum w słuchawce był wyjątkowo głośny, a głos mężczyzny brzmiał jak nagrany na jakimś staroświeckim urządzeniu. Nie wiedziałem, czy to linia odpowiada za opóźnienie, czy też po prostu za każdym razem długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Nieźle mówił po besźańsku, ale w jego języku roiło się od dziwacznych archaizmów.