Выбрать главу

— Nam pozwolenia nie przysługują — mówił tymczasem leniwie brodacz, bawiąc się batem. — Nam w ogóle nic nie przysługuje, tylko karmić was, darmozjadów, to nam przysługuje…

— No dobrze — zahuczał bas z ostatnich szeregów. — A cekaem skąd?

— A co to takiego cekaem? Więź między miastem a wsią. Ja ci ćwiartkę samogonu, ty mi cekaem, wszystko jak się należy…

— Nie, nie — huczał bas. — Było nie było, cekaem to nie zabawka, nie jakaś tam młockarnia…

— A mnie się wydaje — wmieszał się rozsądny — że akurat farmerzy mogą mieć broń!

— Nikt nie może mieć broni! — zapiszczał Friża i mocno się zaczerwienił.

— Ale głupota! — odpowiedział rozsądny.

— Pewnie, że głupota — zgodził się brodacz. — Posiedziałbyś u nas na bagnach, nocą, albo kiedy gody…

— Czyje gody? — zainteresował się żywo inteligent, przeciskając się ze swoimi okularami do pierwszego rzędu.

— Czyje mają być, to i są — pogardliwie odpowiedział farmer.

— Ależ nie, chwileczkę… — zaczął pospiesznie inteligent. — Jestem biologiem, a do tej pory nie udało mi się…

— Cisza — powiedział Fritz. — A panu — ciągnął, zwracając się do brodacza — radzę pójść za mną. W celu uniknięcia niepotrzebnego przelewu krwi.

Ich spojrzenia skrzyżowały się i wspaniały brodacz szóstym zmysłem wyczuł, z kim ma do czynienia. Jego broda rozpękła siew jadowitym uśmiechu i nieprzyjemnym, obraźliwie cienkim głosem, zawołał:

— Mlieko-jajki? Hitler kaput!

Ni cholery się nie bał przelewu krwi — ani niepotrzebnego, ani żadnego innego.

Fritz odrzucił głowę jak od ciosu w podbródek; jego blada twarz zrobiła się purpurowa, na policzkach zadrgały nabrzmiałe mięśnie.

Przez moment Andrzej myślał, że Heiger rzuci się na brodacza, pochylił się nawet do przodu, żeby stanąć między nimi, ale Fritz opanował się. Krew odbiegła mu z twarzy i sucho zarządził:

— To nie ma nic do rzeczy. Proszę za mną.

— Niech mu pan da spokój, Heiger! — powiedział bas. — Przecież widać, że to farmer. Widział to kto — czepiać się farmerów!

Wszyscy wokół niego zaczęli kiwać głowami i mamrotać, że tak, że widać, że to farmer, że sobie odjedzie i zabierze swój cekaem, i że to przecież nie żaden gangster.

— Z pawianami mamy walczyć, a nie bawić się w policję — dodał rozsądny.

Napięcie od razu opadło. Wszyscy przypomnieli sobie o pawianach. A one znowu łaziły, gdzie chciały i zachowywały się jak u siebie w dżungli. A przy tym okazało się, że miejscowa ludność ma najwidoczniej dosyć czekania na zdecydowane posunięcia oddziału samoobrony. Ludność najwidoczniej zadecydowała, że na ten oddział nie ma co liczyć i że trzeba jakoś sobie radzić samemu. Kobiety z koszykami i zaciśniętymi w skupieniu wargami spieszyły załatwiać swoje poranne sprawy. Wiele z nich trzymało w rękach miotły i kije od szczotek do odganiania najbardziej nachalnych małp. Z witryn sklepu zdejmowano okiennice, a straganiarz chodził dookoła swojego splądrowanego straganu, stękał i coś najwyraźniej kombinował. Na przystanku autobusowym pojawiła się kolejka, a w oddali zamajaczył pierwszy autobus. Naruszając zarządzenie władz miasta, głośno trąbił, rozganiając nie obeznane z zasadami ruchu drogowego pawiany.

— No tak, panowie — powiedział ktoś. — Coś mi się wydaje, że będziemy musieli się do tego przyzwyczaić. To co, dowódco, do domu?

Ponury Fritz patrzył spode łba na ulicę.

— No cóż… — odezwał się zwyczajnym, ludzkim głosem. — Jak do domu, to do domu.

Odwrócił się z rękami w kieszeniach, pierwszy poszedł do ciężarówki. Oddział ruszył za nim. Słychać było trzask zapałek i zapalniczek, ktoś z niepokojem pytał, jak będzie ze spóźnieniem do pracy, dobrze by było dostać jakieś zaświadczenie… Rozsądny wytłumaczył: dzisiaj wszyscy spóźnią się do pracy, po co komu jakieś zaświadczenia. Tłum wokół wozu rozpłynął się. Został tylko Andrzej i biolog okularnik, który twardo postanowił dowiedzieć się, kto ma gody na błotach.

Brodacz, rozkładając i pakując cekaem, pobłażliwie wyjaśniał, że gody, bracie, na bagnach mają czerwonki, a czerwonki to, bracie, takie niby krokodyle. Krokodyle widział? No, te są takie same, tyle że mają sierść. Taką czerwoną, twardą. I kiedy mają ruję to, bracie, trzeba się trzymać z daleka. Po pierwsze, silne są jak byki, a po drugie, jak „to” robią, to na nic nie zwracają uwagi — dom nie dom, szopa nie szopa, wszystko idzie w drobny mak…

Inteligentowi płonęły oczy, słuchał chciwie, co chwila poprawiając okulary sztywnymi palcami. Fritz krzyknął do nich z ciężarówki: „Jedziecie czy nie? Andrzej!” Inteligent spojrzał na ciężarówkę, potem na zegarek, jęknął, zaczął mamrotać podziękowania i przeprosiny, wreszcie chwycił brodacza za rękę, potrząsnął nią z całych sił i pobiegł. Andrzej został.

Sam nie wiedział dlaczego. Dostał jakby ataku nostalgii. Nie, żeby zatęsknił za rosyjską mową — przecież wszyscy dookoła mówili po rosyjsku; i nie, żeby brodacz wydawał mu się uosobieniem ojczyzny. Broń Boże. Ale było w nim coś takiego, za czym Andrzej od dawna tęsknił, coś takiego, czego Andrzej nie mógł się spodziewać ani po surowym, zjadliwym Donaldzie, ani po wesołym, serdecznym, ale mimo to obcym Kensim, ani po Wanie, zawsze dobrym, zawsze życzliwym, ale za bardzo zahukanym. Ani, tym bardziej, po Fritzu, chłopie w sumie niezłym, ale, było nie było, wczorajszym śmiertelnym wrogu…. Andrzej nawet nie podejrzewał, że aż tak bardzo stęsknił się za tym zagadkowym „czymś”.

Brodacz popatrzył na niego kątem oka i zapytał:

— Rodak, co?

— Z Leningradu — powiedział Andrzej, czując dziwne skrępowanie. Żeby je zatrzeć, wyjął papierosy i poczęstował brodacza.

— Aha… — zamruczał ten, wyciągając papierosa z paczki. — Znaczy się, rodacy. A ja, bracie, z Wołogdy. Czerepowiec —[2] słyszał? Ochcy-mochcy Czerepowcy…

— Jasne! — Andrzej strasznie się ucieszył. — Tam teraz kombinat metalurgiczny postawili, wielgachna fabryka!

— No? — powiedział dość obojętnie brodacz. — Znaczy się, też ich wzięli w obroty… No i dobrze. A ty co tu robisz? Jak cię zwą?

Andrzej przedstawił się.

— A ja, widzisz, na roli gospodaruję. Znaczy się farmer. Jurij Konstantypowicz Dawydow. Napijesz się?

Andrzej zawahał się.

— Wcześnie….

— Może i wcześnie — zgodził się Jurij Konstantynowicz. — A ja jeszcze muszę na rynek. Rozumiesz, przyjechałem wczoraj wieczorem i od razu do pracowni, już dawno mi tam cekaem obiecali. No, tak i siak, wypróbowaliśmy maszynkę, wyładowałem im, znaczy, szynkę, ćwiartkę samogonu, patrzę, a tu słońce wyłączyli… — opowiadając, Dawydow kończył ładować wóz; teraz rozplatał lejce, siadł bokiem i ruszył. Andrzej szedł obok.

— Tak — ciągnął Jurij Konstantynowicz. — Wyłączyli, znaczy, słońce. A tamten do mnie mówi: „Chodźmy, ja tu znam takie jedno miejsce”. Pojechaliśmy tam, wypiliśmy, przegryźliśmy. Wiesz, jak w mieście z wódką, a ja mam samogon. Oni, widzisz, muzykę stawiali, a ja wypitkę. No i kobity, oczywiście… — Dawydow na samo wspomnienie zaruszał brodą, po czym ściszył głos i mówił dalej: — U nas, bracie, na bagnach z kobitami bardzo cienko. Jest, rozumiesz, jedna wdowa, no to chodzimy do niej… mąż jej w zeszłym roku utonął… No i wiesz, jak to wychodzi; łazić łazisz, podziać się nie ma gdzie, a potem to jej młockarnię zreperuj, to przy zbiorach pomóż, to kultywator… A, zaraza! — pociągnął batem po pawianie, który lazł za wozem. — Życie tam u nas, bracie, jak w czasie wojny. Bez broni nie da rady. A ten białas to kto? Niemiec?

вернуться

2

Czerepowiec — miasto w północnej części Rosji w obwodzie Wołogdziańskim, port przy Wołżansko-Bałtyckiej drodze morskiej, nad zbiornikiem Rybińskim. Ośrodek metalurgii i chemii. Budowa czerepowieckiego kombinatu metalurgicznego rozpoczęła się w 1948 r.