— Ot! — powiedział Dawydow. — Przyszedłem, jak obiecałem. Flaszkę widziałeś? To dla ciebie. Dwa worki kartofli — też dla ciebie. Dawali mi za nie jedną taką sztukę… Ale mówię nie, na cholerę mi to wszystko. Zawiozę lepiej dobremu człowiekowi. Oni tu w tych swoich kamiennych domach żyją i gniją, świata nie widzą… Słuchaj, Andrzej, a ja tu właśnie Kensiemu mówiłem… pluńcie na to, mówiłem! Co was tu trzyma? Bierzcie dzieciaki, kobity, dziewuchy i hajda wszyscy do nas…
Kensi, ciągle w mundurze, ale rozpiętym, prawą ręką niezgrabnie ustawiał na stole różne naczynia. Lewą miał zabandażowaną. Uśmiechnął się i pokiwał Dawydowowi:
— I tak się to skończy, Jura. Zaraz po najeździe kalmarów wszyscy jak jeden mąż przyjedziemy do was na bagna.
— A po co czekać na te… jak im tam… Pluńcie na te kalmary. Jutro rano wracam, wóz pusty, trzy rodziny się mogą zabrać. Ty nie masz rodziny? — zwrócił się do Andrzeja.
— Bóg zachował — powiedział Andrzej.
— A ta dziewczyna to kto? Twoja czy nie twoja?
— Nowa. Dzisiaj w nocy przyjechała.
— No, to czego jeszcze chcieć? Panienka przyjemna, grzeczna. Bierz ją i jedziemy, co? U nas powietrze jest, mleko jest. Pewnie już z rok nie piłeś świeżego mleka. Ja się właśnie pytałem, czemu tu u was w sklepach nie ma mleka? Ja jeden mam trzy krowy, mleko i państwa oddaję, i sam piję, i świnie nakarmię, i na ziemię wylewam. .Zamieszkasz u nas, rozumiesz… obudzisz się rano, żeby w pole iść, a ona, ta twoja, da ci kubek świeżego, prosto od krowy, co? — mocno mrugnął po kolei każdym okiem, zachichotał, palnął Andrzeja w ramię i przeszedł się po pokoju. Podłoga zaskrzypiała. Wyłączył patefon i wrócił. — A jakie powietrze! Tu u was to już w ogóle powietrza nie ma, zwierzyniec tu macie, ot i całe wasze powietrze…. Kensi, a ty co wyrabiasz? Dziewczynę zawołaj, niech poustawia naczynia.
— Ona tam ziemniaki obiera — uśmiechnął się Andrzej. Potem się spostrzegł i zaczął pomagać Kensiemu. Dawydow to swój człowiek. Bliski. Miał wrażenie, jakby znali się z rok. A gdyby tak rzeczywiście machnąć się na bagna? Mleko nie mleko, ale życie tam pewnie rzeczywiście zdrowsze. O, jak to on stoi, jak pomnik!
— Ktoś puka — powiedział Dawydow. — Otworzyć czy sam pójdziesz?
— Już idę. — Andrzej podszedł do drzwi. W progu stał Wan — już bez waciaka, w niebieskiej serżowej koszuli do kolan i z waflowym ręcznikiem dookoła głowy.
— Kubły przywieźli! — zawołał, uśmiechając się radośnie.
— No i do diabła z nimi — odpowiedział nie mniej radośnie Andrzej. — Kubły poczekają. Dlaczego jesteś sam? A gdzie Majlin?
— W domu — odparł Wan. — Zmęczona. Śpi. Syn trochę choruje. — No to wchodź, co stoisz… Chodź, poznam cię z porządnym człowiekiem.
— A my się już znamy — powiedział Wan, wchodząc do stołowego.
— O, Wiania! — ucieszył się Dawydow. — I ty tutaj! Nie — powiedział, zwracając się do Kensiego. — Wiedziałem, że Andrzej to dobry chłopak. Widzisz, u niego sami porządni ludzie się spotykają… Weźmy na przykład ciebie albo tego Żydka… jak mu tam… i No, teraz to dopiero będzie uczta! Pójdę zobaczyć, co oni się tam tak grzebią. Tam to nawet nie ma nic do roboty, a oni, rozumiesz, pracują…
Wan szybko odsunął Kensiego od stołu i zaczął sprawnie przestawiać naczynia. Kensi wolną ręką i zębami próbował poprawić bandaż. Andrzej zaczął mu pomagać.
— Coś Donald nie przychodzi — powiedział zmartwiony.
— Zamknął się u siebie — odezwał się Wan. — Prosił, żeby mu nie przeszkadzać.
— Ostatnio ciągle ma chandrę. No, Bóg z nim. Słuchaj, Kensi, co z twoją ręką?
Kensi skrzywił się lekko:
— Pawian mnie capnął. Swołocz, do kości ugryzł.
— Naprawdę? — zdziwił się Andrzej. — A mnie się wydawało, że one są raczej spokojne.
— Spokojne… Jakby ciebie złapali i zaczęli zakładać obrożę…
— Jaką obrożę?
— Rozkaz numer pięćset siedem. Wszystkie pawiany zarejestrować i wyposażyć w obrożę z numerem. Jutro będziemy je rozdawać ludności. No, ze dwadzieścia sztuk żeśmy zaobrączkowali, a pozostałe przepędziliśmy na sąsiednie osiedle, niech tam się martwią. I co tak stoisz z rozdziawioną gębą?… Kieliszki przynieś, widzisz, że brakuje…
ROZDZIAŁ 4
Gdy wyłączyli słońce, całe towarzystwo było już na niezłym rauszu. W ciemnościach, które momentalnie zapanowały, Andrzej wstał od stołu i, kopiąc jakieś stojące na podłodze garnki, podszedł do kontaktu.
— Proszę się nie bać, droga Fraulein — brzęczał za jego plecami Fritz.-Tutaj tak zawsze…
— Niech się stanie światłość! — wygłosił Andrzej, starannie wymawiając słowa.
Pod sufitem rozbłysła zakurzona żarówka. Światło było smętne, zupełnie jak w bramie. Andrzej odwrócił się i popatrzył na zebranych.
Wszystko było w porządku. Na głównym miejscu, na wysokim kuchennym taborecie siedział, chwiejąc się lekko, Jurij Konstantynowicz Dawydow, który pół godziny temu stał się dla Andrzeja raz na zawsze wujkiem Jurą. W mocno zaciśniętych zębach wujka Jury dymił monstrualny skręt, w prawej ręce ściskał szklankę, pełną szlagi chętnego samogonu, a zgrubiałym palcem wskazującym lewej ręki machał przed nosem siedzącego obok Izi Katzmana. Izia był już bez krawata i marynarki, a na podbródku i na przedzie koszuli pyszniły się plamy po sosie.
Z prawej strony wujka Jury skromnie siedział Wan — stał przed nim najmniejszy talerzyk z malutką porcją, kieliszek z obitym brzegiem i leżał najbardziej wyszczerbiony widelec. Wan miał głowę zupełnie schowaną w ramionach, oczy zamknięte, twarz lekko uniesioną. Błogo uśmiechnięty napawał się spokojem.
Bystrooki, zarumieniony Kensi ze smakiem zakąszał kiszoną kapustą i coś z ożywieniem opowiadał Ottonowi, który bohatersko zmagał się z zamroczeniem, co jakiś czas głośno wykrzykując:
— Tak! Oczywiście! Tak! O tak!
Selma Nagel, szwedzka dziwka, wyglądała wyjątkowo pięknie. Siedziała w fotelu, nogi przerzuciła nad miękkim oparciem. Te olśniewające nogi znajdowały się akurat na wysokości piersi dzielnego podoficera Fritza, któremu płonęły oczy, a twarz z podniecenia pokryła się czerwonymi plamami. Pchał się do Selmy z pełną szklanką i cały czas namawiał jąna wypicie bruderszaftu. Selma odsuwała go swoim kieliszkiem, chichotała, machała nogami i od czasu do czasu spychała owłosioną łapę Fritza ze swoich kolan.
Puste było tylko krzesło Andrzeja obok Selmy i drugie, przygotowane dla Donalda. Przykro, że Donalda nie ma, pomyślał Andrzej. Ale trudno! Wytrzymamy, przeżyjemy i to! Nie z takimi rzeczami dawaliśmy sobie radę… Myśli trochę mu się plątały, ale ogólnie był w nastroju bojowym, z lekkim odcieniem tragizmu. Wrócił na swoje miejsce, wziął do ręki szklankę i wykrzyknął:
— Toast!
Nikt nie zwrócił na niego uwagi, tylko Otto potrząsnął głową jak kąsany przez gzy koń i powiedział:
— Tak! O tak!
— Przyjechałem tutaj dlatego, że uwierzyłem! — huczał wujek Jura, nie pozwalając chichoczącemu Izi odsunąć sprzed nosa swojego sękatego palca. — A uwierzyłem dlatego, że nie było już nic innego do wierzenia. A Rosjanin musi w coś wierzyć, rozumiesz, bracie? Jeśli nie wierzysz w nic, zostaje ci tylko wódka. Nawet żeby kobitę kochać, trzeba wierzyć. W siebie trzeba wierzyć! Bez wiary, bracie, i kijem dobrze nie rzucisz…