Ejno Saari kiwnął głową i powiedział bezgłośnie „tak”. Andrzej patrząc mu badawczo w oczy, ciągnął:
— Jestem pewien, że o wszystkich szczegółach dotyczących Czerwonego Budynku dowiedział się pan od kogoś. Samego budynku mógł pan nawet nie widzieć. Usilnie panu radzę, niech pan sobie przypomni, kto mówił panu o tych wszystkich szczegółach — kto, kiedy i w jakich okolicznościach. I w jakim celu.
Zadzwonił na dyżurnego i saksofonistę zabrano. Andrzej zatarł ręce, wpiął protokół do akt, poprosił o gorącą herbatę i wezwą kolejnego świadka. Był zadowolony z siebie. Mimo wszystko wyobraźnia i znajomość podstaw geometrii to pożyteczne rzeczy. Ejno Saari został przyłapany na kłamstwie zgodnie ze wszystkimi zasadami nauki.
Następny świadek, Matylda Husakowa (lat sześćdziesiąt dwa chałupnictwo, robienie na drutach, wdowa) stanowiła, w każdym razie w założeniu, dużo łatwiejszy przypadek. Była to potężna staruszk z małą, zupełnie siwą główką, rumianymi policzkami i chytrymi oczkami. Zupełnie nie wyglądała na zaspaną czy przestraszoną, wręcz przeciwnie, wydawało się, że jest zadowolona z takiej przygody. Przyszła z koszykiem, kłębkami różnokolorowej wełny, kompletem drutów. W gabinecie od razu wdrapała się na taboret, włożyła okulary i zaczęła dziergać.
— Wiemy, pani Husakowa — zaczął Andrzej — że jakiś czas temu i w kręgu swoich przyjaciół opowiadała pani o wydarzeniu z niejakim Frantiszkiem, który jakoby trafił do tak zwanego Czerwonego Budynku, przeżył tam różnorakie przygody i z trudem się wydostał. Czy tak było rzeczywiście?
Staruszka Matylda uśmiechnęła się, zręcznie wyjęła jeden drut, włożyła drugi i odpowiedziała, nie odrywając oczu od robótki:
— Było, było. Opowiadałam, i to nieraz, ale chciałabym wiedzieć, skąd wy to wiecie… Znajomych wśród sędziów nie mam…
— Muszę pani powiedzieć — powiedział konfidencjonalnie Andrzej — że teraz w sprawie tak zwanego Czerwonego Budynku prowadzone jest śledztwo i bardzo nam zależy, żeby skontaktować się choćby z jednym człowiekiem, który w tym budynku był…
Matylda Husakowa nie słuchała go. Położyła robótkę na kolanach i w zadumie patrzyła na ścianę.
— Kto by to mógł powiedzieć? — zastanawiała się głośno. — Nie spodziewałam się tego!… — Pokręciła głową. — I tutaj też, jak mi się widzi, trzeba uważać, kto i z kim… Za Niemców — buzia na kłódkę. Tutaj przyjechałam i okazuje się, że znowu to samo…
— Proszę pozwolić, pani Husakowa — przerwał jej Andrzej. — Wydaje mi się, że fałszywie rozumie pani sytuację. Przecież pani, o ile wiem, nie popeniła żadnego przestępstwa. Traktujemy panią wyłącznie jako świadka, jako naszego pomocnika, który…
— Ej, złociutki! Jacy tam pomocnicy? Policja to policja.
— Ależ nie! — Andrzej dla większej wiarygodności przycisnął rękę do serca. — Szukamy bandy przestępców! Porywających, i najwidoczniej zabijających ludzi. Człowiek, który był w ich łapach, może być niezwykle pomocny!
— Co pan, złociutki — powiedziała staruszka — wierzy pan w ten cały Czerwony Budynek?
— A pani nie wierzy? — spytał Andrzej, trochę speszony.
Staruszka nie zdążyła odpowiedzieć. Drzwi gabinetu uchyliły się, z korytarza wpadł harmider wzburzonych głosów i w szczelinie pojawiła się krępa czarnogłowa postać, krzycząca w stronę kogoś na korytarzu: „Tak, to pilne! Pilne!” Andrzej zmarszczył brwi, ale w tym momencie postać wyciągnięto na korytarz i drzwi się zatrzasnęły.
— Przepraszam, przeszkodzono nam — powiedział Andrzej. — Chciała pani zdaje się powiedzieć, że nie wierzy w Czerwony Budynek?
Nie przestając robić na drutach, sędziwa Matylda wzruszyła ramieniem.
— No, a jaki dorosły człowiek by w to uwierzył? Widzicie ich, dom im biega z miejsca na miejsce, w środku wszystkie drzwi mają zęby, wchodzisz po schodach na górę i znajdujesz się w piwnicy… Pewnie, że tutaj wszystko może się wydarzyć. Eksperyment to Eksperyment, ale to już przesada… Nie, nie wierzę. Pewnie, w każdym mieście są domy, które połykają ludzi, i u nas może też są, ale i chyba nie biegają z miejsca na miejsce… i pewnie schody są tam zwyczajne.
— Chwileczkę, pani Husakowa — przerwał jej Andrzej. — A po co w takim razie opowiada pani wszystkim te bajki?
— A dlaczego miałabym nie opowiadać, skoro ludzie słuchają? Ludziom się nudzi, zwłaszcza takim staruszkom jak my…
— A więc pani sama to wszystko wymyśliła?
Staruszka Matylda otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale w tym momencie przeraźliwie zadzwonił telefon. Andrzej zaklął i podniósł; słuchawkę.
— Andriu-szone-czek… — zabrzmiał w słuchawce głos kompletnie pijanej Selmy. — Wyrzuciłam ich… Wyrzuciłam… Czemu nie wracasz?
— Wybacz. — Andrzej przygryzł wargę i popatrzył na staruszkę. — Jestem teraz bardzo zajęty, wszystko ci…
— A ja nie chcę! — oświadczyła Selma. — Kocham cię i czekam. Jestem pijaniutka, golutka, zimno mi…
— Selma. — Andrzej ściszył głos. — Nie wygłupiaj się. Jestem zajęty.
— I tak nie znajdziesz ta… takiej dziewczyny jak ja w tym chle… chlewie. Leżę skulona… zupełnie golutka…
— Przyjadę za pół godziny — pospieszył z zapewnieniem Andrzej.
— Głuptas! Za pół… pół godziny będę już spała… Kto to przyjeżdża po półgodzinie?
— Dobrze Selma, na razie — powiedział Andrzej, przeklinają dzień, w którym dał tej rozpustnej dziewczynie numer swojego służbowego telefonu.
— No i do diabła z tobą! — wrzasnęła nagle Selma i walnęła słuchawką. Tak mocno, że pewnie rozwaliła telefon. Andrzej zacisnął usta z wściekłości, delikatnie odłożył swoją słuchawkę i przez kilka sekund siedział, nie śmiejąc podnieść oczu. Nie mógł zebrać myśli. Wreszcie odkaszlnął.
— No tak. Hmm… Znaczy, opowiadała pani o tym z nudów… Przypomniał sobie w końcu ostatnie pytanie. — Mam rozumieć, że całą tę historię z Frantiszkiem sama pani wymyśliła?
Staruszka znowu otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, i znowu nic z tego nie wyszło. Drzwi otworzyły się na oścież, na progu pojął wił się dyżurny i dziarsko zameldował:
— Przepraszam, panie śledczy! Doprowadzony świadek Pietrow żąda, żeby pan go natychmiast przesłuchał, jako że chce powiedzieć…
Andrzejowi zrobiło się czarno przed oczami. Z całych sił uderzył obiema pięściami w stół i wrzasnął tak, że zadzwoniło mu w uszach:
— Do diabła, dyżurny! Regulaminu nie znacie? Gdzie się tu pchacie ze swoim Pietrowem? Nie jesteście u siebie w wychodku! Od-maszerować!
Dyżurnego wymiotło. Andrzej czując, że ze wściekłości drżą mu wargi, zdrętwiałymi rękami nalał sobie wody z karafki. Wypił. Od tego dzikiego wrzasku rozbolało go gardło. Popatrzył spode łba na staruszkę. Sędziwa Matylda robiła na drutach, jak gdyby nigdy nic.
— Proszę mi wybaczyć — zamamrotał.
— Nic się nie stało, młody człowieku — uspokoiła go Matylda. — Nie gniewam się na pana. No więc, pytał pan, czy sama to wszystko wymyśliłam. Nie, złociutki, nie sama. Ja bym czegoś takiego nie wykombinowała. I schody takie — idziesz w górę, trafiasz na dół… Mnie by się takie rzeczy nawet nie przyśniły. Jak mnie opowiedzieli, tak i ja opowiedziałam…