Выбрать главу

— A kto pani opowiedział?

Staruszka, nie przestając robić na drutach, pokręciła głową.

— Tego to właśnie nie pamiętam. W kolejce mówiła jedna kobieta. Ten Frantiszek to podobno zięć jej znajomej. Też pewnie kłamała. W kolejce to się człowiek czasami takich rzeczy nasłucha, że w żadnej gazecie tego nie znajdzie…

— A kiedy to mniej więcej było? — zapytał Andrzej; już się trochę opanował i teraz żałował swojego wybuchu.

— Ze dwa miesiące temu… a może i ze trzy.

Zepsułem przesłuchanie, myślał z goryczą Andrzej. Schrzaniłem przesłuchanie przez tę sukę i przez bałwana dyżurnego. Nie, ja tego tak nie zostawię, już ja go, tumana jednego, załatwię. Jeszcze dostanie za swoje. Będzie biegał za wariatami o porannym chłodku… No dobrze, a co ze staruszką? Uparła się, nie chce podać nazwisk…

— Jest pani pewna, pani Husakowa — zaatakował znowu — że zupełnie pani nie pamięta nazwiska tej kobiety?

— Nie pamiętam, kochaniutki, w ogóle nie pamiętam — powiedziała wesoło sędziwa Matylda, nie przestając raźnie migotać drutami.

— A może pani przyjaciółki pamiętają?… Ruchy drutów jakby się zwolniły.

— Wymieniała pani jej imię, prawda? — ciągnął Andrzej. — Niewykluczone przecież, że ich pamięć okaże się lepsza.

Matylda wzruszyła ramieniem i nic nie odpowiedziała. Andrzej odchylił się na oparcie krzesła.

— Sytuacja wygląda tak, pani Husakowa. Nazwiska tej kobiety albo pani nie pamięta, albo nie chce powiedzieć. A pani przyjaciółki pamiętają. Musimy więc zatrzymać tu panią na jakiś czas, żeby nie mogła pani ich uprzedzić. Będziemy panią trzymać dopóty, dopóki albo pani, albo któraś z przyjaciółek nie przypomni sobie, od kogo słyszała pani tę historię.

— Pańska wola — powiedziała pokornie pani Husakowa.

— No tak. Ale dopóki pani będzie sobie przypominać, a my męczyć się z pani przyjaciółkami, ludzie dalej będą ginąć, bandyci zadowoleni zacierać ręce, a wszystko z powodu pani dziwnego uprzedzenia do organów śledczych.

Sędziwa Matylda nie odpowiedziała nic, tylko z uporem zacisnęła pomarszczone wargi.

— Niech pani zrozumie, jakie to absurdalne — tłumaczył jej Andrzej. — Dniami i nocami musimy przesłuchiwać różne męty, drani, łajdaków, a kiedy przychodzi wreszcie jakiś porządny człowiek, nie chce nam pomóc. No i jak to jest? Przecież to nienormalne! Przecież to niepoważne, to, za przeproszeniem, dziecinada. Jeżeli pani sobie nie przypomni, to przyjaciółki sobie przypomną, tak czy inaczej poznamy nazwisko tej kobiety. Do Frantiszka też dotrzemy, a on nam pomoże wyłapać tę szajkę. Jeśli tylko przedtem bandyci nie uciszą go jako niewygodnego świadka… A przecież jeśli go zabiją, pani też będzie winna, pani Husakowa! Oczywiście, nie w świetle prawa i żaden sąd pani nie skaże, ale samo sumienie, sumienie nie da pani spokoju!

Andrzej włożył w tę małą przemowę całą moc przekonywania,! Zmęczony zapalił papierosa i czekał, ukradkiem spoglądając na zegarek. Postanowił zaczekać trzy minuty, a później, jeśli uparta starucha się nie podda, odesłać starą cholerę do celi, mimo że nie miał prawa. Ale przecież trzeba jakoś pchać do przodu tę przeklętą sprawę… A jeżeli zdarzą się jakieś nieprzyjemności z powodu przekroczenia uprawnień… nie, ona nie wygląda na to, żeby miała zamiar złożyć skargę… ale jeśli nawet będą, to przecież w końcu głównemu prokuratorowi osobiście zależy na tej sprawie i raczej nie powinien mnie wydać… No, oberwę naganę. A co, zależy mi na ich podziękowaniach? Może być nawet nagana. Żeby tylko ta cholerna sprawa posunęła się do przodu… chociaż troszeczkę…

Palił, uprzejmie rozwiewając ręką kłęby dymu, wskazówka sekundnika dziarsko biegła po cyferblacie, a pani Husakowa milczała, cichutko dzwoniąc drutami.

— Taak — powiedział Andrzej, gdy minęła czwarta minuta. Zdecydowanym gestem wdusił niedopałek w przepełnioną popielniczkę. — Jestem zmuszony panią zatrzymać za stawianie oporu. Jak pani sobie życzy, pani Husakowa, ale według mnie to dziecinada… Proszę podpisać protokół. Zaraz zaprowadzą panią do celi.

Gdy sędziwą Matyldę wyprowadzono (na pożegnanie życzyła Andrzejowi dobrej nocy), przypomniał sobie, że nie dostał gorącej herbaty. Wyjrzał na korytarz, długo i ostro przypominał dyżurnemu o jego obowiązkach, a na koniec kazał wprowadzić świadka Piętrowa.

Świadek Pietrow, krępy, prawie kwadratowy, czarny jak kruk, na pierwszy rzut oka typowy bandyta, dwudziestoczterokaratowy mafiozo — usiadł pewnie na taborecie i nic nie mówiąc, ze złością patrzył, jak Andrzej popija herbatę.

— No i co z panem, Pietrow? — zapytał dobrodusznie Andrzej. — Wyrywał się pan tutaj, awanturował, przeszkadzał ludziom w pracy, a teraz pan milczy…

— A co mam z wami, darmozjadami, rozmawiać? — rozłościł się Pietrow. — Przedtem trzeba było ruszyć, teraz już za późno…

— A cóż się takiego wydarzyło? — zainteresował się Andrzej, puszczając mimo uszu „darmozjadów” i całą resztę.

— A to się wydarzyło, że kiedy pan tu sobie rozmawiałeś, przestrzegałeś swojego śmierdzącego regulaminu, ja widziałem Budynek!

Andrzej delikatnie włożył łyżeczkę do szklanki.

— Jaki budynek? — zapytał.

— No coś pan, jak pragnę zdrowia? — wściekł się od razu Pietrow. — Żarty się pana trzymają? Jaki budynek… Czerwony! Ten sam! Stoi, draństwo, na Głównej i ludzie do niego wchodzą, a pan tu sobie herbatkę pije… Jakieś durne staruchy męczy…

— Chwileczkę, chwileczkę!… — zawołał Andrzej, wyciągając z teczki plan miasta. — Gdzie go pan widział? Kiedy?

— No właśnie teraz, jak mnie tu wieźli… Mówię do tego kretyna: „Zatrzymaj się!”, a on pędzi… Już tutaj mówię do dyżurnego: „Dawaj natychmiast patrol policji” — a on też jak zacznie marudzić…

— Odzie go pan widział? W którym miejscu?

— Wie pan, gdzie jest synagoga?

— Wiem — odparł Andrzej, odnajdując na mapie synagogę, — No to między synagogą i kinem — tam jest takie miejsce…

Na mapie między synagogą i kinem „Nowy Iluzjon” widniał skwer z fontanną i placem zabaw. Andrzej przygryzł koniec ołówka. — I kiedy go pan widział? — zapytał.

— Dwadzieścia po dwunastej — odpowiedział posępnie Pietrow. — A teraz jest już, proszę bardzo, prawie pierwsza. Czekać na was nie będzie… Czasem już po piętnastu, dwudziestu minutach go nie było, a tutaj… — Machnął zniechęcony ręką.

Andrzej podniósł słuchawkę i wydał rozkaz:

— Motocykl z koszem i jednego policjanta. Natychmiast.

ROZDZIAŁ 2

Motocykl mknął po Głównej, podskakując na rozjeżdżonym asfalcie. Andrzej skulił się, chowając twarz za osłoną kosza, ale i tak przewiewało go na wylot. Żałował, że nie wziął płaszcza.

Od czasu do czasu wyskakiwali z chodników przed motocykl, fioletowi z zimna wariaci. Krzywili się i tańczyli, krzyczeli coś, ale zagłuszał ich szum motoru. Kierujący policjant hamował, klnąc przez zęby, uchylał się od wyciągniętych rąk, przedzierał przez tłumy pasiastych chałatów i znowu rozpędzał motocykl tak, że Andrzeja odrzucało do tyłu. Oprócz wariatów na ulicy nie było nikogo. Raz tylko spotkali jadący powoli samochód patrolu z pomarańczowym kogutem na dachu, na placu zaś przed merostwem zobaczyli niezgrabnie biegnącego ogromnego pawiana. Pawian pędził przed siebie, a za nim, pohukując i przenikliwie wrzeszcząc, biegli zarośnięci ludzie w pasiastych piżamach. Andrzej odwrócił głowę i zobaczył, że udało im się dogonić małpę. Przewrócili ją na ziemię, złapali za łapy i zaczęli miarowo huśtać, śpiewając przy tym ponurą, pozagrobową pieśń.