— Niech pan da spokój — powiedział Donald przez zęby. — Co pan tu ma do rzeczy?
Andrzejowi wydało się, że w tych słowach też jest jakaś nieżyczliwość, coś przykrego, obraźliwego: jak byś ty mógł, gnojku, obrazić, mnie, profesora?… Ale w tym momencie Donald odezwał się:
— Nie na darmo mówiłem, że jest pan szczęśliwy. Panu naprawdę można pozazdrościć. To wszystko pana jakoś omija. A po mnie przechodzi jak walec parowy. Żadna kość nie zostaje cała.
— O czym pan mówi? Nic nie rozumiem.
Donald skrzywił wargi, milczał. Andrzej zerknął na niego, nie widzącymi oczami popatrzył na drogę przed sobą, znowu spojrzał na Donalda, podrapał się po głowie i przygnębiony powiedział:
— Słowo daję, nic nie rozumiem. Przecież niby wszystko jest w porządku…
— Dlatego właśnie panu zazdroszczę — twardo powiedział Donald. — I nie mówmy już o tym. Niech pan nie zwraca uwagi.
— Jak to mam nie zwracać uwagi? — Andrzej był wyraźnie przybity. — Jak ja mogę nie zwracać uwagi? My tutaj razem, ja, pan, chłopaki… Jasne, że przyjaźń to wielkie słowo, zbyt wielkie… No, po prostu kumple… Powiedziałbym, że jakby coś… Przecież nikt nie odmówi pomocy! No, niech pan sam powie: gdyby się ze mną coś stało i poprosiłbym pana o pomoc, odmówiłby mi pan? Przecież by pan nie odmówił, prawda?
Prawa ręka Donalda oderwała się od drążka i leciutko poklepała Andrzeja po ramieniu. Andrzej zamilkł. Przepełniało go zadowolenie. Znowu wszystko było dobrze. Donald okazał się w porządku. Po prostu zwykła chandra. Może człowiek mieć chandrę? Ambicja się w nim odezwała. Było nie było profesor, a tu kubły ze śmieciami. A przedtem pracował jako magazynier. Jasne, że to dla niego nieprzyjemne i przykre, tym bardziej że nie ma się komu pożalić — sam chciał tu być, to i skarżyć się nie wypada. To się tylko tak łatwo mówi — rób dobrze swoją robotę, jakakolwiek by ona była… No i dobra. Dosyć tego gadania. Donald sobie poradzi.
Ciężarówka jechała już po diabatowej nawierzchni, śliskiej od osiadającej mgły.
Domy po obu stronach jezdni były tutaj niższe, starsze, a ciągnące się wzdłuż ulicy latarnie stały rzadziej i świeciły słabiej. Przed nimi ich światła zlewały się w zamgloną, niewyraźną plamę. Na ulicy i chodnikach nie było żywego ducha, nawet dozorców. Tylko na rogu zaułka Siedemnastego, przed niskim, starym hotelem, znanym pod nazwą „Zapluskwiona woliera”, stał wóz zaprzęgnięty w zmęczonego konia. Na wozie spał jakiś człowiek, zakutany w brezent po same uszy. Była czwarta w nocy — godzina najgłębszego snu. W żadnym oknie nie paliło się światło.
Z bramy po lewej stronie wyjechała ciężarówka. Donald zamrugał do niej światłami i przemknął obok, a ciężarówka, też śmieciarka, wyjechała na jezdnię i spróbowała ich wyprzedzić. Ale gdzie tam — z Donaldem nie miała żadnych szans. Poświeciła tylko światłami przez tylną szybę i została daleko w tyle. W rejonie spalonych bloków wyprzedzili jeszcze jedną śmieciarkę, a zaraz potem zaczęły się kocie łby i Donald musiał zwolnić, żeby ciężarówka się przypadkiem nie rozsypała.
Zaczęły pojawiać się jadące z przeciwka samochody — już puste wracały z wysypiska, więc nigdzie się nie spieszyły. Chwilę potem od latarni odkleiła się ledwo widoczna postać i wyszła na jezdnię. Andrzej sięgnął ręką pod siedzenie, żeby wyciągnąć stamtąd francuza, ale okazało się, że to tylko policjant, który chce się dostać do zaułka Kapuścianego. Ani Andrzej, ani Donald nie wiedzieli, gdzie to jest. Policjant, potężne chłopisko z jasnymi kudłami na wielkim łbie, sterczącymi nieporządnie spod przepisowej czapki, powiedział, że pokaże. Stanął na stopniu obok Andrzeja i trzymając się ramy, przez całą drogę niezadowolony marszczył nos, jakby nie wiadomo co poczuł, a od niego samego jechało zastarzałym potem. Andrzej przypomniał sobie, że ta część miasta jest już odłączona od wodociągów.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu, policjant pogwizdywał melodię z operetki, a potem ni z tego, ni z owego rzucił, że na rogu Kapuścianego i Drugiej Lewej dzisiaj o pomocy stuknęli jakiegoś biedaka. Powyrywali mu wszystkie złote zęby.
— Kiepsko pracujecie — powiedział ze złością Andrzej. Takie przypadki wyprowadzały go z równowagi. A w dodatku pasażer mówił o tym takim tonem, że Andrzej miał ochotę mu przyłożyć — od razu było widać, że policjantowi wisi i to zabójstwo, i zabity, i zabójcy.
Teraz, zaskoczony, odwrócił do niego swoją szeroką gębę i zapytał:
— A co, ty będziesz mnie uczył, jak mam pracować?
— Może i ja — warknął Andrzej.
Policjant ze złością zmrużył oczy, gwizdnął i powiedział:
— Nauczycieli a nauczycieli! Gdzie nie spluniesz — wszędzie nauczyciel. Stoi i uczy. Już i śmieci wozi, a dalej uczy.
— Ja cię nie uczę… — zaczął Andrzej podniesionym głosem, ale policjant nie dał mu skończyć.
— Zaraz wrócę na komisariat i zadzwonię do twojej bazy, że ci się światło postojowe nie pali. Widzicie go, światło mu się nie pali, ale co tam, będzie uczył policję pracować. Żółtodziób.
Donald roześmiał się nagle suchym, skrzypiącym śmiechem. Policjant też zarżał i zupełnie już pokojowo dorzucił:
— Jestem sam na czterdzieści domów, rozumiesz? I zabroniono nam nosić broń. Czego ty od nas chcesz? Niedługo w domu was zaczną zabijać, a co dopiero na ulicy.
— No, a wy co? — zapytał oszołomiony Andrzej. — Powinniście protestować, żądać…
— Protestować — powtórzył policjant — żądać… Ty co, nowy? Szefie! — krzyknął do Donalda. — Zatrzymaj no się tutaj. Wysiadam.
Zeskoczył ze stopnia i, nie oglądając się za siebie, kołyszącym krokiem poszedł w stronę ciemnej szczeliny między krzywymi drewnianymi domami; w oddali paliła się samotna latarnia, pod którą stała grupa ludzi.
— No co oni, do licha, zgłupieli, czy co? — oburzył się Andrzej, gdy samochód znowu ruszył. — Jak to tak, na mieście pełno bandytów, a policja bez broni? Tak nie może być! Przecież Kensi ma przy boku kaburę — to co on w niej nosi, papierosy?
— Kanapki — powiedział Donald.
— Nic nie rozumiem — westchnął Andrzej.
— Wyjaśniali to — odparł Donald. — „W związku z powtarzającymi się wypadkami gangsterskich napadów na policjantów w celu zdobycia broni…” I tak dalej.
Andrzej myślał długą chwilę, z całych sił zapierając się nogami, żeby nie podskakiwać na fotelu. Kocie łby prawie się już skończyły.
— Według mnie to strasznie głupie — powiedział w końcu. — A według pana?
— Według mnie też — odezwał się Donald, niezgrabnie przypalając papierosa jedną ręką.
— I tak pan spokojnie o tym mówi?
— Ja się już wystarczająco nadenerwowałem — wzruszył ramionami Donald. — To bardzo stare zarządzenie, pana tu jeszcze wtedy nie było.
Andrzej podrapał się po głowie, marszcząc brwi. Cholera wie, może to zarządzenie miało jakiś sens? Samotny policjant to rzeczywiście niezła gratka dla tych drani. A skoro już odbierać broń, to jasne, że trzeba ją odebrać wszystkim. Cały problem leży nie w tym durnym zarządzeniu, tylko w tym, że policji jest za mało i obław jest za mało, a powinno się urządzić jedną wielką obławę i wymieść całe to plugastwo za jednym zamachem. Zaangażować ludność. Ja, na przykład, bym poszedł… Donald na pewno też… Trzeba by napisać o tym do mera. Potem jego myśli nagle zmieniły tor.
— Niech pan posłucha, Don — zaczął. — Jest pan socjologiem. Ja, rzecz jasna, nie uważam socjologii za naukę… zresztą już o tym mówiłem… ani za żadną metodę. Ale pan na pewno dużo wie, o wiele więcej niż ja. Niech mi pan powie, skąd się w naszym mieście bierze całe to draństwo? Skąd oni się tu wzięli — zabójcy, gwałciciele, złodzieje… Czyżby Nauczyciele nie rozumieli, kogo tu ściągają?