Partner podniósł rękę i przesunął drugiego pionka. Andrzej zamknął oczy. Tego się nie spodziewał. No jak to — tak od razu? Jak to? Przystojna blada twarz, natchniona, a jednocześnie odpychająca i dumna, błękitnawe binokle, wytworna, wijąca się bródka, czarne włosy nad jasnym czołem. Andrzej nigdy przedtem nie widział tego człowieka i nie wiedział, kim jest, ale wydawało mu się, że to ważna osoba. Z krzywonogim chłopem w burce rozmawiał władczo i krótko, a ten tylko ruszał wąsami, mięśnie grały mu na policzkach i przez cały czas odwracał lekko skośne oczy, jak ogromny dziki kot przed pewnym siebie pogromcą.
Andrzeja nie obchodziły ich stosunki — teraz ważył się los Wana, los małego, umęczonego przez życie Wana, który już zupełnie wciągnął głowę w ramiona, jakby był przygotowany na najgorsze. Mógł zdarzyć się tylko jeden z trzech wariantów — albo jego, albo on, albo wszystko zostaje tak jak jest; życie tych dwojga zawisa w nieokreśloności — w podniosłym języku strategów nazywa się to „nieprzyjemny gambit hetmański”. Andrzej znał tę możliwość, wiedział też, że to posunięcie jest zalecane przez autorów podręczników, wiedział, że to podstawy. Ale nie mógł znieść myśli o tym, że Wan jeszcze przez kilka długich godzin gry musi trwać w niepewności, oblewając się zimnym potem śmiertelnego strachu, a nacisk na niego będzie przez cały czas rósł, aż potworne napięcie w tym punkcie stanie się nie do zniesienia, gigantyczny krwawy wrzód pęknie i po Wanie nie zostanie nawet ślad.
Nie wytrzymam tego, pomyślał Andrzej. A zresztą… przecież ja zupełnie nie znam tego człowieka w binoklach, co on mnie obchodzi, dlaczego właśnie ja mam się nad nim litować, skoro mój genialny partner myślał zaledwie kilka minut, zanim zdecydował się go poświęcić… Andrzej zdjął z deski biały pionek i postawił na jego miejscu swój, czarny i w tym samym momencie zobaczył, jak dziki kot w burce nagle, pewnie po raz pierwszy w życiu popatrzył pogromcy prosto w oczy, obnażając w pożądliwym uśmiechu żółte od tytoniu kły. Jednocześnie jakiś smagły, z oliwkową twarzą człowiek, nie wyglądający ani na Rosjanina, ani nawet na Europejczyka, prześliznął się między rzędami do błękitnych binokli, zamachnął się wielką, zardzewiałą łopatą i binokle błękitną błyskawicą wystrzeliły w bok. Człowiek o bladej twarzy wielkiego trybuna i niespełnionego tyrana cicho krzyknął, nogi mu się ugięły i nieduże ciało poturlało się po rozpalonych tropikalnym słońcem, wyszczerbionych starych schodach, brudząc się białym pyłem i jasnoczerwoną, lepką krwią… Andrzej odetchnął, przełknął tkwiący w gardle kłąb i znowu popatrzył na deskę.
A tam obok siebie stały już dwa pionki. Środek miał w rękach strategiczny geniusz, a prosto w pierś Wana wycelowana była płonąca źrenica nieuniknionej śmierci. Nie mieli czasu na długie zastanawianie się, teraz chodziło już nie tylko o Wana: chwila zwłoki i biały goniec wyrwie się na operacyjną przestrzeń — od dawna już tym marzył, ten wysoki postawny przystojniak, obwieszony gwiazdozbiorami orderów, znaczków, rombów, naszywek; dumny i piękny, o lodowatych oczach i pulchnych dziecinnych ustach, chluba młodej armii, duma młodego kraju, zwycięski przeciwnik takich jaki on, obsypanych medalami, znaczkami, naszywkami wyniosłych pyszałków zachodniej taktyki wojskowej. Co dla niego znaczył Wan? Dziesiątki, tysiące takich Wanów zarąbał własną ręką — brudnych, zawszonych, głodnych, ślepo w niego wierzących, którzy na jedno jego skinienie z przekleństwem na ustach szli bezbronni na czołgi i cekaemy, a ci z nich, którzy cudem przeżyli, teraz już od-chuchani i odpasieni, w każdej chwili byli gotowi powtórzyć wszystko od początku…
Nie, temu człowiekowi nie można oddać ani Wana, ani środka. I Andrzej szybko przesunął stojący na podorędziu pionek, nie patrząc kto to i myśląc tylko o jednym: osłonić, wesprzeć Wana, ochronić go, choćby od tyłu, pokazać wielkiemu czołgiście, że owszem, Wan jest w jego władzy, ale dalej i tak nie uda mu się przejść. I wielki czołgista zrozumiał to, zakrył swoje błyszczące oczy pięknymi, ciężkimi powiekami. Ale i on, i Andrzej (który zrozumiał to potem w jednym strasznym przebłysku) zapomnieli, że decyzja nie należy do nich — nie do pionków i gońców, nawet nie do wież czy hetmanów. I gdy tylko mała, nie owłosiona ręka zawisła nad deską, Andrzej zrozumiał, co się teraz stanie.
— Poprawiam… — wycharczał zgodnie z honorowym kodeksem gry i tak szybko, że w palce złapał go skurcz, zamienił miejscami Wana i tego, kto go wspomagał. Sukces uśmiechnął się do niego blado: Wana wspierał, a teraz zastąpił Walka Sojfertis, z którym Andrzej przesiedział sześć lat w jednej ławce, a który i tak już umarł w czterdziestym dziewiątym roku podczas operacji wrzodu żołądka.
Genialny partner powoli uniósł brązowe brwi, ze zdziwieniem i drwiną zmrużył nakrapiane oczy. Nie rozumiał tego ruchu, bezmyślnego z taktycznego i strategicznego punktu widzenia. Geniusz przesunął małą, słabą rękę, zatrzymał ją nad gońcem, odczekał jeszcze kilka sekund, zastanawiając się, po czym jego palce zamknęły się na lakierowanej główce figury. Goniec ruszył naprzód, cichutko stuknął o czarny pionek, przesunął go i zajął jego miejsce. Genialny strateg nie zdążył jeszcze zdjąć z pola zbitego pionka, a grupa ludzi w białych kitlach, skupionych i rzeczowych, już otoczyła łóżko, na którym leżał Walka Sojfertis — po raz ostatni Andrzej spojrzał na ciemny, wymęczony chorobą profil i łóżko zniknęło w drzwiach sali operacyjnej…
Andrzej popatrzył na wielkiego czołgistę i zobaczył w jego szarych, przezroczystych oczach ten sam strach i przygnębiające zdziwienie, które odczuwał sam. Czołgista, bez przerwy mrugając, patrzył na genialnego stratega i nic nie rozumiał. Przywykł do myślenia w kategoriach przemieszczania w przestrzeni wielkiego mnóstwa maszyn i ludzi. W swojej naiwności i prostocie przyzwyczaił się uważać, że wszystko raz na zawsze rozstrzygną jego sunące zdecydowanie przez obce ziemie pancerne armady i wielosilnikowe, załadowane bombami i spadochroniarzami latające twierdze, płynące w obłokach nad cudzymi ziemiami. Zrobił wszystko, żeby to jasne marzenie mogło zostać zrealizowane w dowolnej chwili, kiedy tylko będzie to konieczne… Zapewne czasem pozwalał sobie na minuty zwątpienia w genialność stratega, w jego umiejętność jednoznacznego określenia nieodzownego momentu i pożądanego kierunku pancernego uderzenia. A mimo to teraz nie mógł — a potem już nie zdążył — zrozumieć, jak można było złożyć w ofierze właśnie jego, takiego utalentowanego, takiego niestrudzonego i niepowtarzalnego, jak można było poświęcić to wszystko, co zostało stworzone z takim trudem i wysiłkiem…
Andrzej, nie chcąc na niego patrzeć, szybko zdjął go z deski. Na jego miejscu postawił Wana. Ludzie w błękitnych czapkach przecisnęli się przez rzędy obserwatorów, brutalnie schwycili wielkiego czołgistę za ręce, odebrali mu broń, z trzaskiem uderzyli w ładną, rasową twarz i zawlekli do kamiennego worka. Genialny strateg odchylił się na oparcie krzesła, z zadowoleniem zmrużył oczy, złożył ręce na piersi i zaczął kręcić kciukami. Był zadowolony. Oddał gońca za pionka i ucieszyło go to. I wtedy Andrzej zrozumiał, że w jego, stratega, oczach to wszystko wygląda zupełnie inaczej: zręcznie i nieoczekiwanie usunął gońca i jeszcze dodatkowo zyskał pionka — oto jak wyglądało to naprawdę…