Выбрать главу

Wielki strateg był czymś więcej niż strategiem. Strateg zawsze obraca się w ramach swojej strategii. Wielki strateg zrezygnował ze wszelkich ram. Strategia była zaledwie nic nie znaczącym elementem jego gry, była dla niego tak samo przypadkowa, jak dla Andrzeja jakiś zrobiony dla kaprysu ruch. Wielki strateg został wielkim właśnie dlatego, że zrozumiał (a może wiedział to od urodzenia?): nie ten wygrywa, kto umie grać zgodnie z zasadami, lecz ten, kto w odpowiednim momencie umie ze wszelkich zasad zrezygnować; narzucić grze swoje, nie znane przeciwnikowi reguły, a także, jeśli zachodzi taka potrzeba, zrezygnować nawet z nich. Kto powiedział, że twoje figury są mniej niebezpieczne od figur przeciwnika? Kto powiedział, że należy strzec króla i chronić go przed szachem? Bzdura, nie ma królów, których w razie czego nie można i by było zastąpić koniem czy nawet pionkiem. Kto powiedział, że pionek, który przedarł się na ostatnią poziomą linię, zawsze staje się figurą? Nic podobnego, czasem bardziej się opłaca, aby pozostał pionkiem — niech sobie postoi na skraju przepaści, jako przestroga dla innych pionków…

Przeklęta czapka przez cały czas zjeżdżała Andrzejowi na oczy, było mu coraz trudniej obserwować, co dzieje się dookoła. Słyszał jednak, że na sali już nie panuje pełna szacunku cisza; rozlega się brzęk naczyń, gwar wielu głosów, dźwięki strojącej instrumentu orkiestry. Z kuchni dolatywał dym. Jakiś głos wołał piskliwie na cały dom:

— Żorż! Cholehnie zgłodniałem! Każ mi podać kieliszek kiuhaso i anianiasa!…

— Proszę mi wybaczyć — powiedział ktoś z urzędową uprzejmością, przeciskając się między Andrzejem a deską. Mignęły czarne fałdy, wyczyszczone lakierowane buty, wysoko podniesiony biały rękaw z zastawioną tacą przepłynął nad jego głową. Jakaś nieznajoma ręka postawiła przy łokciu Andrzeja kieliszek szampana.

Genialny strateg w końcu obstukał i wymiął swojego papierosa do tego stopnia, że nadawał się do użytku. Zapalił. Sinawy dymek popłynął z jego włochatych nozdrzy, plącząc się w sumiastych, rzadkich wąsach.

Gra trwała dalej. Andrzej gwałtownie się bronił, cofał, manewrował i na razie udawało mu się robić tak, żeby ginęli tylko ci, który i tak byli już martwi. Wyniesiono Donalda z przestrzelonym sercem, a na stoliku obok kieliszka położono jego pistolet i list: „Przychodząc nie ciesz się, odchodząc — nie smuć. Pistolet oddać Woroninowi. Kiedyś mu się przyda”… Brat z ojcem znieśli po oblodzonych schodach i położyli na stosie trupów ciało babci, Eugenii Romanowej, zaszyte w stare prześcieradła… Ojca pochowano we wspólnym grobie, gdzieś na Piskariewce, posępny kierowca, zasłaniając zarośniętą twarz od ostrego wiatru, przejechał walcem po zamarzniętych trupach, ugniótł je, żeby jak najwięcej zmieściło się do jednego grobu… A wielki strateg hojnie, wesoło, z mściwą radością rozprawiał się ze swoimi i cudzymi. Wszyscy jego zadbani ludzie z bródkami i orderami strzelali sobie w głowę, rzucali się z okien, umierali w potwornych torturach, szli po trupach na gońców i pozostawali pionkami…

Andrzej przez cały czas próbował zrozumieć, w co gra, jaki jest cel tej gry i jej zasady, i w ogóle po co to wszystko. Do samej głębi duszy przenikało go pytanie: jakim cudem został przeciwnikiem wielkiego stratega, on, wierny żołnierz jego armii, gotów w każdej chwili umrzeć za niego, zabijać w jego imię, nie znający żadnych innych celów prócz jego celów, nie wierzący w żadne środki oprócz wskazanych przez niego, nie odróżniający zamysłów wielkiego stratega od zamysłów Wszechświata. Chciwie, nie czując smaku, wychłeptał szampana i wtedy nagle spłynęło na niego zrozumienie. Przecież on wcale nie jest przeciwnikiem wielkiego stratega! Tak, to oczywiste! Jest jego sprzymierzeńcem, wiernym pomocnikiem — oto główna zasada gry! Gracze nie są przeciwnikami — są partnerami, sojusznikami, grają do jednej jedynej bramki, nikt nie przegrywa, wszyscy wygrywają… oprócz tych, którzy nie doczekali zwycięstwa…

Ktoś dotknął pod stołem jego stopy i powiedział:

— Niech pan łaskawie przesunie nogę…

Andrzej zajrzał pod stolik. Ciemniała tam lśniąca kałuża, a przy niej krzątał się na czworakach łysy karzełek z wielką, suchą szmatą pokrytą ciemnymi palmami. Andrzejowi zrobiło się niedobrze. Znowu spojrzał na deskę. Poświęcił wszystkich martwych, zostali mu już tylko żywi. Wielki strateg po przeciwnej stronie stolika obserwował go z ciekawością i chyba nawet kiwał z aprobatą głową, w uprzejmym uśmiechu obnażając rzadkie zęby. Andrzej poczuł, że nie wytrzyma dłużej. To była największa, najszlachetniejsza z gier, gra w imię najwspanialszych celów, jakie kiedykolwiek stawiała przed sobą ludzkość. Ale Andrzej nie mógł w nią dłużej grać.

— Muszę wyjść… — wychrypiał. — Na chwilę.

Powiedział to tak cicho, że sam ledwie usłyszał własne słowa, ale wszyscy od razu popatrzyli na niego. W sali znowu zapanowała cisza. Daszek czapki już mu nie przeszkadzał i Andrzej mógł teraz dokładnie zobaczyć wszystkich swoich, wszystkich, którzy jeszcze żyli.

Ogromny wujek Jura w swojej rozchełstanej, wypłowiałej bluzie patrzył na niego ponuro, paląc skręta; uśmiechała się pijana Selma, rozwalona w fotelu, z nogami zadartymi tak, że widać jej było pupę w koronkowych różowych majteczkach; Kensi patrzył poważnie i ze zrozumieniem, a obok niego stał rozczochrany, jak zwykle zwierzęco zarośnięty, nieobecny duchem Wołodźka Dmitrijew. Na wysokim, zabytkowym krześle, z którego dopiero co podniósł się Sewa Barabanów, udając się w swoją kolejną i tym razem ostatnią tajemniczą podróż służbową, zasiadał teraz, krzywiąc się z odrazą, Borka Czystiakow ze swoim arystokratycznie garbatym nosem, jakby chciał zapytać: „No i co się. wydzierasz jak chory słoń?” Byli tutaj wszyscy, sami najdrożsi i najbliżsi, i patrzyli na niego, każdy inaczej, a jednocześnie było w ich spojrzeniach coś zbliżonego, jakieś wspólne uczucie do niego: zaufanie? współczucie? żal? Nie, chyba jednak coś innego. Nie dowiedział się, co to takiego — nagle wśród starych znajomych zobaczył kogoś obcego, jakiegoś Azjatę z żółtą twarzą i skośnymi oczami. Nie, to nie Wan, to jakiś wytworny, elegancki Azjata. I Andrzejowi wydawało się, że za plecami nieznajomego chowa się mały, brudny, obdarty, zapewne bezdomny dzieciak…

Wstał, ostro, z szurnięciem odsunął krzesło, odwrócił się do wszystkich tyłem, zrobił jakiś nieokreślony gest w stronę i pod adresem wielkiego stratega i pospiesznie wyszedł z sali, przeciskając się między czyimiś ramionami a brzuchami, odsuwając kogoś z drogi. Jakby chcąc go uspokoić, ktoś w pobliżu rzekł:

— No cóż, to zgodne z zasadami, niech pomyśli, zastanowi się… Trzeba tylko zatrzymać zegar…

Andrzej zupełnie opadł z sił, był mokry od potu. Wyszedł na półpiętro i usiadł na dywanie, niedaleko buzującego ogniem kominka. Czapka znowu spadła mu na oczy i nawet nie próbował zobaczyć, co to za kominek i kto tam przy nim siedzi. Tylko czuł mokrym i obolałym ciałem delikatną suchość żaru i widział na swoich butach podeschnięte, ale ciągle jeszcze lepkie plamy, i słyszał przez przytulne potrzaskiwanie płonących polan, jak ktoś niespiesznie, ze smakiem, wsłuchując się we własny aksamitny głos, opowiada:

— … Wyobraźcie sobie — chłopak jak malowanie, barczysty, kawaler trzech Orderów Chwały, a całą kokardę tych orderów, muszę wam powiedzieć, nie każdemu dawali, takich było nawet mniej niż Bohaterów Związku Radzieckiego. Wspaniały towarzysz, uczył się bardzo dobrze, no i tak dalej. Ale miał, muszę wam powiedzieć, jedno dziwactwo. Zdarzało się, przyjdzie na imprezę w domu synka jakiegoś tam generała albo marszałka, ale jak tylko te wszystkie szery i monszery się rozejdą, wychodzi po cichu do przedpokoju, czapka na głowę i do widzenia. Na początku myśleliśmy, że ma kogoś na stałe. Ale nie, kumple ciągle widzieli go w miejscach publicznych — w parku Gorkiego, w różnych tam klubach, — z jakimiś wyjątkowymi łachudrami, i to za każdym razem z inną. Ja też go kiedyś spotkałem. Patrzę — ale sobie wybrał! Prawdziwy strach na wróble, pończochy zwinięte jak obwarzanki wokół chudych kostek, wymalowana jak nieszczęście… a wtedy przecież nie było dzisiejszych kosmetyków, panny niemalże pastą do butów brwi smarowały… I w ogóle, jak się to mówi, wyraźny mezalians. A on nic. Prowadzi ją delikatnie pod rączkę, coś tam jej bajdurzy, wszystko jak należy. A ona topnieje jak wosk — i dumna, i wstydzi się — pełne majtki radości… No i któregoś dnia zaczęliśmy go z kumplami wypytywać: gadaj zaraz, co ty masz za spaczony gust, jak ci nie wstyd chodzić z takimi wywłokami, gdy najładniejsze dziewczyny oczy za tobą wypatrują… A trzeba wam wiedzieć, że w naszej Akademii był instytut pedagogiczny, taki bardziej dla uprzywilejowanych, mogły do niego uczęszczać tylko panienki z najlepszych rodzin… Na początku zbywał nas żartami, ale potem poddał się i oto co nam opowiedział. Ja, mówi, towarzysze, wiem, że mam, jak to powiadają, wszystkie zalety: i urodę, i ordery, i w ogóle całą gębą pan. Sam to wiem i sterty liścików na ten temat dostałem. Ale miałem tu, mówi, jedną taką przygodę. Zobaczyłem, jak nieszczęśliwe są kobiety. Przez całą wojnę żyły bez żadnej nadziei, głodowały, harowały jak woły, dawno zapomniały, co to znaczy być piękną i pożądaną. I ja, mówi, postanowiłem sobie, że przynajmniej niektórym z nich dam możliwość przeżyć coś takiego, żeby już do końca życia miały co wspominać. Poznaję, mówi, taką motorniczą albo robotnicę z „Sierpa i młota”. Albo nieszczęśliwą nauczycielką, która nawet przed wojną nie mogła liczyć na szczęście, a teraz, gdy tylu mężczyzn zabili, to już w ogóle nie ma się czego spodziewać. Spędzam z nimi dwa, trzy wieczory, mówi, a potem znikam, żegnam się, oczywiście, kłamię, że jadę w długą służbową podróż albo mówię coś w tym stylu, i zostawiam je z tym pięknym wspomnieniem… Mają chociaż jedną piękną chwilę w swoim życiu. Nie wiem, jak to wygląda z punktu widzenia wyższej moralności, ale ja mam wrażenie, że w ten sposób wypełniam przynajmniej jakąś cząstkę naszego wspólnego męskiego obowiązku… Opowiedział nam to wszystko, a my zbaranieliśmy. Potem, oczywiście, zaczęliśmy się spierać, ale wywarł na nas niesamowite wrażenie. Wkrótce potem gdzieś zniknął. Wtedy wielu z nas tak znikało: rozkaz objęcia dowództwa, a w wojsku nie pytasz, dokąd i po co… Więcej go nie widziałem…