I ja też, pomyślał Andrzej. Ja też więcej go nie widziałem. Przyszły dwa listy — jeden do mamy, a drugi do mnie. Mama dostała wiadomość: „Pani syn, Siergiej Michajłowicz Woronin, zginął śmiercią bohatera podczas wypełniania bojowego zadania dowodzenia”. To było w Korei. Pod różowym, akwarelowym niebem Korei, gdzie wielki strateg po raz pierwszy próbował swoich sił w starciu z imperializmem. On prowadził swoją wielką grę, a Sierioża został tam ze swoim kompletem Orderów Chwały…
Nie chcę, pomyślał Andrzej. Nie chcę tej gry. Może tak właśnie powinno być, może inaczej nie można. Może. Nawet na pewno. Ale ja nie mogę… Nie umiem. I nie chcę się nauczyć… No cóż, pomyślał z goryczą. To znaczy, że nie jestem dobrym żołnierzem. A raczej — że jestem po prostu żołnierzem. Tylko żołnierzem. Tym, który nie umie myśleć i dlatego powinien ślepo wykonywać rozkazy. Żaden ze mnie partner czy sojusznik wielkiego stratega. Jestem małym trybikiem w jego kolosalnej maszynie i moje miejsce ani przy jego stole, ani przy jego grze. Moje miejsce obok Wana, wujka Jury, Selmy… Jestem malutkim astronomem o przeciętnych zdolnościach i gdyby udało mi się udowodnić, że istnieje jakiś związek między wiązkami pary i strumieniami Schilta, to już byłoby dla mnie bardzo dużo. A co się tyczy wielkich decyzji i wielkich dokonań…
I wtedy przypomniał sobie, że nie jest już astronomem, tylko śledczym w prokuraturze, i że udało mu się osiągnąć pewien sukces: przy pomocy specjalnie przygotowanej agentury i szczególnych metod wywiadowczych przyłapał ten tajemniczy Czerwony Budynek, przeniknął do jego wnętrza, odkrył jego złowieszcze tajemnice i stworzył wszelkie przesłanki do pomyślnej likwidacji tego złośliwego zjawiska naszego życia…
Podpierając się rękami, spełzł schodek niżej. Jeśli teraz wrócę do stołu, już się nie wyrwę. Budynek mnie połknie. To oczywiste, połknął już niejednego, są na to świadkowie. Ale chodzi nie tylko o to. Chodzi o to, że muszę wrócić do swojego gabinetu i rozplatać tę zagadkę. To mój obowiązek. Oto co powinienem teraz zrobić. Reszta — to miraż…
Zsunął się jeszcze o dwa schodki. Trzeba uwolnić się od mirażu i wrócić do pracy. To wszystko nie jest przypadkiem. Zostało dokładnie przemyślane. To makabryczny iluzjon, stworzony przez prowokatorów, którzy próbują zniszczyć wiarę w ostateczne zwycięstwo wypaczyć pojęcia obowiązku i moralności. I nie przypadkiem po jednej strome Budynku stoi to brudne kino „Nowy Iluzjon”. Nowy! W pornografii nie ma niczego nowego, a on jest nowy! Wszystkiej jasne! A po drugiej stronie co? Synagoga…
Szybko zszedł po schodach i dotarł do drzwi z napisem „Wyjście”. Już kładł rękę na klamce, już ją naciskał, już pokonywał sprzeciw skrzypiącej sprężyny, gdy nagle zrozumiał, co takiego wspólnego było we wpatrzonych w niego oczach ludzi tam na górze. Wyrzut. Wiedzieli, że nie wróci. On nawet się tego nie domyślał, a oni byli pewni…
Wypadł na ulicę, chciwie odetchnął wilgotnym, mglistym powietrzem i z zamierającym ze szczęścia sercem zobaczył, że nic się nie zmieniło: w jedną i w drugą stronę ulicy Głównej ciągnęła się mgła. Naprzeciwko, na wyciągnięcie ręki stał motocykl z koszem, a w nim śpiący policjant z ukrytą w kołnierzu głową. Chrapie, grubas jeden, pomyślał z rozczuleniem Andrzej. Zmordowany. I wtedy jakiś głos w jego głowie zawołał głośno: „Czas!” Andrzej zajęczał, zaszlochał z rozpaczy — dopiero teraz przypomniał sobie najważniejszą i najstraszniejszą zasadę gry. Zasadę, która została specjalnie wymyślona dla takich inteligenckich mazgajów i paniczyków: kto przerwał partię, ten się poddał; kto się poddał, tracił wszystkie swoje figury.
Z krzykiem „Nie!” Andrzej odwrócił się do miedzianej klamki, ale było już za późno. Dom odchodził. Powoli wycofywał się w nieprzeniknioną ciemność mrocznych zabudowań na tyłach synagogi i „Nowego Iluzjonu”. Odchodził z szuraniem, zgrzytem, skrzypieniem, brzęcząc szybami, postękując belkami stropu. Od dachu oderwała się dachówka i rozbiła o kamienny schodek.
Andrzej z całych sił naciskał miedzianą klamkę, ale jakby przyrosła do drewna drzwi. Dom sunął coraz szybciej, Andrzej biegł, wlókł się za nim jak za odjeżdżającym pociągiem, szarpał za klamkę, nagle potknął się i upadł, jego zaciśnięte palce ześliznęły siei z gładkich miedzianych zawijasów, uderzył w coś mocno głową, pociemniało mu w oczach i chrupnęło w czaszce. Ale widział jeszcze, jak dom się cofa, w biegu gasi okna, skręca za żółtą ścianę synagogi, znika, znów się pojawia, jakby wyglądając zza rogu dwoma ostatnimi oświetlonymi oknami. Potem te okna też zgasły i zapadła ciemność.
ROZDZIAŁ 3
Siedział na ławce przed idiotyczną cementową misą fontanny i przyciskał mokrą, nagrzaną chusteczkę do potężnej, niemiłej w dotyku śliwy nad prawym okiem. Nic nie widział, w głowie łupało tak, że bał się, czy nie pękła czaszka, bolały rozbite kolana, stłuczony łokieć zdrętwiał, ale wszystko wskazywało na to, że już wkrótce da o sobie znać. A zresztą może tak było lepiej. Dzięki temu wydarzenia nabierały ordynarnego realizmu. Nie było żadnego Budynku, żadnego Stratega i ciemnej kałuży pod stołem, nie było szachów ani zdrady. Istniał tylko człowiek w ciemnościach, który się zagapił, przeleciał przez cementową barierkę i wyrżnął prosto w tę kretyńską misę, przywalił głupim łbem i całą resztą o mokre cementowe dno…