ROZDZIAŁ 4
Przed przesłuchaniem Izi Andrzej przemyślał wszystko jeszcze raz. Po pierwsze, zabronił sobie traktować go z uprzedzeniem. Że Izia jest cynikiem, zarozumialcem i gadułą, gotowym wyśmiać wszystko jak leci, że jest niechlujny, pluje gdy mówi, obrzydliwie chichocze, żyje z wdową jak alfons i nie wiadomo, jak zarabia na życie, to wszystko w tym przypadku nie powinno mieć żadnego znaczenia.
Należało jeszcze tylko wykorzenić głupi pomysł, że Katzman jest zwykłym szerzycielem histerycznych plotek o Czerwonym Budynku i innych mistycznych zjawiskach. Czerwony Budynek istnieje naprawdę. Jest zagadką — fantastyczną, nie wiadomo komu i po co potrzebną, ale istnieje. (Andrzej zajrzał do apteczki i, przeglądając się w malutkim lusterku, posmarował maścią sączący się guz). W zaistniałej sytuacji Katzman jest przede wszystkim świadkiem. Co robił w Czerwonym Budynku? Jak często tam bywa? Co może o nim powiedzieć? Jaką to teczkę stamtąd wyniósł? A może teczka rzeczywiście nie jest stamtąd? Może naprawdę ze starego merostwa?…
Stop, stop! Katzman nieraz się wygadał… nie, nie wygadał, tylko opowiadał o swoich wyprawach na północ. Co on tam robił? Antymiasto też jest gdzieś na północy! Mimo wszystko dobrze, że go zatrzymałem, chociaż rzeczywiście zbyt pospiesznie. Przecież zawsze się tak dzieje: wszystko zaczyna się od zwykłej ciekawości, człowiek pcha swój wścibski nos gdzie nie trzeba, a potem ani się obejrzy, a już go zwerbowali… Dlaczego nie chciał mi oddać tej teczki? Teczka jest najwyraźniej stamtąd… Czerwony Budynek też! Tutaj szef czegoś nie przemyślał do końca. No, to oczywiste, nie znał faktów. I nie był tam. Tak, szerzenie plotek to straszna rzecz, ale Czerwony Budynek jest straszniejszy od wszelkich plotek. A najgorsze jest nie to, że ludzie w nim giną — ale to, że czasem z niego wychodzą. Wychodzą, wracają i żyją wśród nas. Tak; jakKatzman…
Andrzej czuł, że dotarł do sedna, ale zabrakło mu śmiałości, żeby przeanalizować wszystko do końca. Wiedział tylko, że Andrzej Woronin, który wszedł drzwiami z miedzianą klamką, nie był tym samym Andrzejem Woroninem, który przez nie wyszedł. Coś się w nim załamało, coś bezpowrotnie utracił… Zacisnął zęby. Nie, tu się przeliczyliście, drodzy państwo. Nie trzeba było mnie wypuszczać. Nas się tak od razu nie złamie… nie kupi… nie rozczuli…
Uśmiechnął się krzywo, wziął czystą kartkę i napisał na niej wielkimi literami: CZERWONY BUDYNEK — KATZMAN. CZERWONY BUDYNEK — ANTYMIASTO. ANTYMIASTO — KATZMAN. Tak właśnie to wszystko wygląda. Nie, szefie. Nie szerzycieli plotek musimy szukać. Musimy szukać tych, którzy wrócili — cali i zdrowi — z Czerwonego Budynku. Szukać, wyławiać, izolować albo jak najstaranniej obserwować… Dopisał: „Ludzie, którzy byli w Czerwonym Budynku — Antymiasto”. A wiec pani Husakowa będzie musiała opowiedzieć wszystko, co wie o swoim Frantiszku. A flecistę można wypuścić. Zresztą nie oni są teraz najważniejsi… Może by tak zadzwonić do szefa? Poprosić o błogosławieństwo na zmianę orientacji? Nie, jeszcze za wcześnie. Ale jeśli uda się złamać Katzmana… Podniósł słuchawkę.
— Dyżurny? Przyprowadzić do mnie zatrzymanego Katzmana. Do trzydziestego szóstego.
…Złamać Katzmana nie tylko można, ale nawet trzeba. Teczka. Tu już się nie wywinie… Andrzejowi przemknęło przez głowę, że to chyba nie do końca etyczne, że właśnie on zajmuje się sprawą Katzmana, z którym nieraz się piło, i w ogóle… Szybko wziął się w garść.
Drzwi otworzyły się i zatrzymany Katzman, szczerząc zęby w uśmiechu i wciskając ręce w wyszmelcowane kieszenie, niedbałym krokiem wszedł do pokoju.
— Siadajcie — powiedział sucho Andrzej, wskazując podbródkiem taboret.
— Dziękuję panu — odezwał się zatrzymany, szczerząc się jeszcze bardziej. — Widzę, że jeszcze nie doszedł pan do siebie…
Co za drań, wszystko po nim spływało jak woda po gęsi. Usiadł, szarpnął brodawkę na szyi i zaciekawiony rozejrzał się po gabinecie.
Andrzej zamarł. Przy zatrzymanym nie było teczki.
— Gdzie teczka? — zapytał, starając się mówić spokojnie.
— Jaka teczka? — odpowiedział pytaniem na pytanie bezczelny Katzman.
Andrzej rzucił się do słuchawki.
— Dyżurny! Gdzie jest teczka zatrzymanego Katzmana?
— Jaka teczka? — zapytał tępo dyżurny. — Zaraz zobaczę… Katzman… Aha… Zatrzymanemu Katzmanowi zabrano: chusteczki do nosa — dwie, portfel pusty, wytarty…
— Teczka w spisie jest? — warknął Andrzej.
— Teczki nie ma — odpowiedział dyżurny zamierającym głosem.
— Przynieście mi spis — wychrypiał Andrzej i odłożył słuchawkę. Popatrzył spode łba na Katzmana. Od nienawiści szumiało mu w uszach. — Żydowskie sztuczki — powiedział, opanowując się. — Gdzie podziałeś teczkę, draniu?
Katzman natychmiast zareagował:
— „Chwyciła go za rękę i kilka razy spytała: gdzie podziałeś teczkę?”
— No nic — odezwał się Andrzej, ciężko oddychając przez nos. — To ci nie pomoże, szpiegowski ryju…
Na twarzy Izi na moment zagościło zdumienie, ale już po chwili znowu uśmiechał się obrzydliwie i drwiąco.
— No jakże, jakże! — wykrzyknął. — Przewodniczący organizacji „Joint”, Józef Katzman, do usług. Proszę mnie nie bić, ja i tak wszystko powiem. Cekaemy ukryliśmy w Berdyczowie, miejsce lądowania oznaczymy ogniskami…
Wszedł przestraszony dyżurny, trzymając spis w daleko wyciągniętej przed siebie ręce.
— Teczki tu nie ma — wymamrotał, kładąc kartkę przed Andrzejem na brzegu stołu i cofając się. — Dzwoniłem do rejestracji, tam też…
— Dobrze, dobrze, możecie iść — powiedział Andrzej przez zęby.
Wziął czysty formularz przesłuchań i nie podnosząc oczu, zapytał:
— Imię? Nazwisko? Imię odojcowskie?
— Katzman, Józef Michajłowicz.
— Rok urodzenia?
— Trzydziesty szósty.
— Narodowość?
— Tak — powiedział Katzman i zachichotał.
Andrzej podniósł głowę.
— Co — tak?
— Posłuchaj, Andrzej. Nie rozumiem, co się z tobą dzisiaj dzieje, ale weź pod uwagę, że przeze mnie zniszczysz sobie kark Uprzedzam cię jako starego przyjaciela…
— Odpowiadać na pytania! — zażądał Andrzej stłumionym głosem.
— Lepiej sobie przypomnij, jak doktorowi Timaszukowi odebrali order — powiedział Izia.
Andrzej nie wiedział, kim jest doktor Timaszuk.
— Narodowość!
— Żyd — odpowiedział ze wstrętem Izia.
— Obywatelstwo?
— ZSSR.
— Wyznanie?
— Brak.
— Przynależność do partii?
— Brak.
— Wykształcenie?
— Wyższe, Instytut imienia Hercena. Leningrad.
— Karany?
— Nie.
— Ziemski rok wyjazdu?
— Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy.
— Miejsce wyjazdu?
— Leningrad.
— Przyczyna?
— Ciekawość.
— Staż pobytu w mieście?
— Cztery lata.
— Aktualny zawód?
— Statystyk zarządu gospodarstwa komunalnego.
— Proszę wymienić poprzednie zawody.
— Robotnik niewykwalifikowany, starszy archiwariusz miasta, pracownik biurowy w rzeźni miejskiej, śmieciarz, kowal. To chyba i wszystko.
— Stan cywilny?
— Cudzołożnik — uśmiechnął się złośliwie Izia.
Andrzej odłożył długopis, zapalił papierosa i chwilę patrzył na zatrzymanego przez błękitny dymek. Izia szczerzył zęby, włosy miał potargane i zachowywał się bezczelnie, ale Andrzej znał go dobrze i widział, że Katzman jest zdenerwowany. Najwidoczniej miał powody, mimo że sprytnie udało mu się pozbyć teczki. Zrozumiał wreście, że naprawdę się za niego zabierają, i nerwowo mrużył oczy, a kciuki jego uśmiechniętych ust drżały.