— Tak, ja też tak uważam. Przecież innej drogi nie ma, prawda?
— Prawda. Nie ma.
— A Czerwony Budynek? — zapytał Andrzej.
— Bez niego też nie można. Bez niego każdy mógłby, niezauważalnie dla samego siebie, stać się taki jak Römer. Jeszcze nie rozumiesz, że Czerwony Budynek to konieczność? A czy ty jesteś taki sam, jak byłeś rano?
— Katzman twierdzi, że Czerwony Budynek to majaczenie wzburzonego sumienia.
— No cóż, Katzman jest inteligentny. Mam nadzieję, że z tym się zgodzisz?
— Oczywiście — odparł Andrzej. — I właśnie dlatego jest niebezpieczny.
Nauczyciel znowu odpowiedział samymi oczami — tak.
— Boże — powiedział z żałością Andrzej. — Gdyby tak można było wiedzieć, jaki jest cel Eksperymentu! Tak łatwo się zaplątać, tak się wszystko pomieszało… Ja, Heiger, Kensi… Czasem mi się wydaje, że rozumiem, że mamy ze sobą coś wspólnego, a kiedy indziej wychodzi z tego jakiś bałagan, ślepa uliczka… Przecież Heiger to były faszysta, nawet teraz… Nawet teraz czuję do niego niechęć, nie jak do człowieka, ale jak do gatunku, jak… Albo Kensi. Przecież on jest czymś w rodzaju socjaldemokraty, pacyfisty czy innego tołstojowca… Nie rozumiem tego.
— Eksperyment to Eksperyment — powiedział Nauczyciel. — Nie zrozumienia się od was oczekuje, ale czegoś innego.
— Czego!?
— Gdyby było wiadomo…
— Ale przecież to wszystko w imię większości? — w głosie Andrzeja słychać było niemal rozpacz.
— Oczywiście. W imię ciemnej, zaszczutej, niewinnej, prymitywnej większości…
— Którą trzeba wydźwignąć — podchwycił Andrzej — oświecić, uczynić panem ziemi! Tak, to to rozumiem. W imię tego można wiele wytrzymać… — umilkł, z wysiłkiem zbierając rozproszone myśli. — A tu jeszcze Antymiasto — powiedział niezdecydowanie. — Ono przecież też jest niebezpieczne, prawda?
— Bardzo — odpowiedział Nauczyciel.
— Czyli że nawet jeśli nie byłem pewien co do Katzmana, to i tak postąpiłem słusznie. Nie mamy prawa ryzykować.
— Bez wątpienia! — zawołał Nauczyciel. Uśmiechał się. Był zadowolony z Andrzeja i Andrzej to czuł. — Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Nie błędy są niebezpieczne, ale bierność, fałszywa uczciwość, wierność przestarzałym przykazaniom! Dokąd mogą prowadzić takie przykazania? Tylko do przestarzałego świata.
— Tak! — wykrzyknął wzburzony Andrzej. — Rozumiem to doskonale. To jest właśnie to, czego wszyscy powinniśmy się trzymać. Czym jest pojedynczy człowiek? Społeczną jednostką! Zerem zupełnym! Nie chodzi przecież o jednostki, ale o dobro całego społeczeństwa. W imię społecznego dobra mamy obowiązek wziąć na swoje staroświeckie sumienie każdy ciężar, naruszyć każde pisane i niepisane prawo. Naszym jedynym prawem jest dobro społeczne.
Nauczyciel wstał.
— Doroślejesz, Andrzeju — powiedział niemal uroczyście. — Powoli, ale jednak!
Podniósł rękę w pożegnalnym geście, przeszedł niesłyszalnym krokiem przez pokój i zniknął za drzwiami.
Jakiś czas Andrzej siedział, o niczym nie myśląc. Odchylony na oparcie krzesła palił papierosa i patrzył, jak błękitny dym powoli krąży wokół gołej żółtej żarówki pod sufitem. Przyłapał się na tym, że się uśmiecha. Nie czuł już zmęczenia, zniknęła męcząca go od wieczoru senność, pragnął działać, pracować i złościła go myśl, że mimo wszystko trzeba będzie wyjść i przespać się kilka godzin, żeby potem nie wyglądać jak trup.
Niecierpliwie przysunął aparat, podniósł słuchawkę i przypomniał sobie, że w piwnicy nie ma telefonu. Wstał, zamknął sejf na klucz, sprawdził, czy szuflady są pozamykane, i wyszedł.
Korytarz był pusty, dyżurny policjant przysypiał przy swoim stoliku.
— Śpicie na służbie! — powiedział potępiająco Andrzej, przechodząc obok niego.
W budynku panowała absolutna cisza, jak zawsze na kilka minut przed włączeniem słońca. Senna sprzątaczka leniwie przesuwała mokrą szmatę po cementowej podłodze. Okna na korytarzach były otwarte na oścież, smród potu setek ludzkich ciał rozpływał się i wypełzał w ciemność, wypychany chłodnym porannym powietrzem.
Stukając obcasami po śliskich metalowych schodach, Andrzej zszedł do piwnicy. Niedbałym ruchem ręki osadził na miejscu wartownika, który zerwał się na jego widok, i otworzył niskie, metalowe drzwi.
Fritz Heiger bez kurtki, w koszuli z podwiniętymi rękawami, pogwizdując znajomy marsz, stał przy zardzewiałej umywalce i wcierał wodę kolońską we włochate, kościste ręce. Oprócz niego w pokoju nie było nikogo.
— A, to ty — powiedział Fritz. — Dobrze się składa. Właśnie miałem zamiar iść do ciebie… Daj papierosa, moje się skończyły.
Andrzej podsunął mu paczkę. Fritz wyjął papierosa, rozprostował go, wsunął do ust i z uśmieszkiem popatrzył na Andrzeja.
— No? — nie wytrzymał Andrzej.
— Co — no? — Fritz zapalił i zaciągnął się z rozkoszą. — Trafiłeś jak kulą w płot. Żaden z niego szpieg.
— To znaczy co? — Andrzej zamarł. — A teczka?
Fritz zachichotał, przytrzymując papierosa w kąciku wielkich ust i wylał na szeroką dłoń nową porcję wody kolońskiej.
— Nasz Żydek to babiarz nie z tej ziemi — powiedział pouczająco. — W teczce miał listy miłosne. Od baby wracał — pokłócili się i zabrał od niej swoje listy. A że swojej wdowy boi się jak ognia, to pozbył się tej teczki przy pierwszej sposobności. Mówi, że ją wrzucił do studzienki… A szkoda! — ciągnął Fritz jeszcze bardziej pouczająco. — Teczuszkę trzeba było, śledczy Woronin, od razu odebrać — wyszłaby z tego piękna kompromitacja i moglibyśmy trzymać naszego Żyda o, tutaj!… — Fritz pokazał, jak mogliby go trzymać. Na kostkach jego dłoni widać było świeże siniaki. — Zresztą protokół podpisał, tak że nie jest źle…
Andrzej namacał krzesło i usiadł. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Znowu się rozejrzał.
— A ty… — Fritz odwinął rękawy i próbował je zapiąć. — Widzę masz niezłego guza. Idź do lekarza i go zabandażuj. Römera już wysłałem, rozwaliłem mu nos. To tak na wszelki wypadek. Podejrzany Katzman podczas przesłuchania napadł na śledczego Woronina i młodszego śledczego Römera, powodując obrażenia cielesne wyżej wymienionych. Zmuszeni do obrony… i tak dalej. Jasne?
— Jasne — wymamrotał Andrzej, odruchowo macając śliwę. Rozejrzał się jeszcze raz. — A on… gdzie jest? — zapytał z wysiłkiem.
— Römer, goryl jeden, znowu się za bardzo postarał — powiedział ze złością Fritz, zapinając kurtkę. — Złamał mu rękę, o, tutaj… Trzeba go było wysłać do szpitala.
CZĘŚĆ 3. REDAKTOR
ROZDZIAŁ 1
W mieście od zawsze wychodziły cztery dzienniki, ale Andrzej najpierw zabrał się za piąty, który zaczął się ukazywać całkiem niedawno, ze dwa tygodnie przed „egipskimi ciemnościami”. Gazetka była nieduża, dwie kolumny wszystkiego — właściwie nie była to nawet gazeta, tylko ulotka. Wydawała ją Partia Radykalnego Odrodzenia, odłam lewego skrzydła Partii Radykałów. Ulotka „Pod sztandarem Radykalnego Odrodzenia” była jadowita, agresywna i złośliwa, ale ludzie, którzy ją redagowali, wydawali się doskonale poinformowani i z reguły bardzo dobrze się orientowali, co dzieje się w mieście i w rządzie.
Andrzej popatrzył na nagłówki: „Friedrich Heiger ostrzega: pogrążyliście miasto w ciemnościach, ale my czuwamy!”; „Radykalne odrodzenie to jedyny skuteczny środek mera przeciwko korupcji”; „Gdzie podziało się zboże z magazynów, panie merze?”; „Ramię przy ramieniu i naprzód! Spotkanie Friedricha Heigera z przywódcami partii chłopskiej”; „Oto poglądy odlewników: powiesić skupujących zboże!”; „Tak trzymaj, Fritz! Jesteśmy z tobą! Mityng gospodyń domowych — erwistek”; „Znowu pawiany?” Karykatura: mer z wystającym tyłkiem, zasiadający na górze ziarna — jak należy rozumieć, tego samego, które zniknęło z magazynów — rozdaje broń posępnym osobnikom o wyglądzie kryminalistów. Podpis: „Dalej, chłopaki, wytłumaczcie im, co się stało ze zbożem!”