Samochód ostro zahamował, zarzuciło go. W tym momencie na otwartą przestrzeń wbiegł wysoki człowiek w czerni, machnął ręką i upadł i plackiem na asfalt. Pod samochodem wystrzelił płomień, rozległ się łoskot i tył żelaznej machiny ciężko osiadł. Człowiek w czerni znowu pobiegł. Wyprzedził samochód, wsunął coś do otworu obserwacyjnego kierowcy i odskoczył w bok. Andrzej poznał Fritza Heigera. Otwór oświetliło od wewnątrz, w samochodzie coś huknęło i z otworu wyleciał długi, dymiący język płomienia. Fritz, schylony, na ugiętych nogach, z rozłożonymi drugimi ramionami, bokiem, jak krab, okrążał samochód. Pancerne drzwi otworzyły się na oścież, na asfalt wypadł płonący, kosmaty tobół i z przeraźliwym wyciem zaczął się toczyć, sypiąc iskry.
Potem Andrzej znowu stracił przytomność, jakby ktoś spuścił kurtynę. Zostały tylko wściekłe głosy, nieludzkie piski i tupot dziesiątek nóg. Od płonącego samochodu pancernego dobiegał smród benzyny i rozpalonego żelaza. Fritz Heiger, otoczony tłumem ludzi Z białymi opaskami na rękawach, wyższy od nich o całą głowę, wykrzykiwał komendy i gwałtownie machał rękami w różne strony. Twarz i białe, rozczochrane włosy miał pokryte sadzą. Inni ludzie z białymi opaskami oblepili latarnie przed wejściem do merostwa, nie wiadomo po co włazili na górę i zrzucali stamtąd jakieś długie, szarpane wiatrem sznurki. Wlekli po schodach kogoś, rzucającego się i wierzgającego nogami, kto przez cały czas piszczał cienkim głosem, aż uszy puchły. Nagle na schodach pojawił się tłum ludzi o czarnych brodatych twarzach, szczęknęła broń. Pisk ucichł, ciemne ciało popełzło w górę, wzdłuż latarni, drgając kurczowo. Ktoś z tłumu wystrzelił, wierzgające nogi uspokoiły się, wyciągnęły i ciało zaczęło powoli kołysać się w powietrzu.
A potem Andrzej ocknął się wśród potwornych wstrząsów. Jego głowa podskakiwała na twardych, cuchnących tobołkach, czymś jechał, dokądś go wieźli i znajomy wściekły głoś pokrzykiwał; „Noo! Noo, larwo, żeby cię!… Jazda!” A na wprost niego, na tle czarnego nieba płonęło merostwo. Gorące języki wysuwały się z okien, iskry sypały się w ciemność i widać było, jak kołyszą się lekko, zwisając z latarń, drugie, wyciągnięte ciała.
ROZDZIAŁ 2
Umyty i przebrany, z opaską na prawym oku, Andrzej półleżał w fotelu i patrzył ponuro, jak wujek Jura i Staś Kowalski, też z głową owiniętą bandażem, łapczywie siorbią prosto z garnka coś gorącego. Zapłakana Selma siedziała obok niego, spazmatycznie wzdychała i przez cały czas próbowała wziąć go za rękę. Miała rozczochrane włosy, tusz z rzęs ściekał jej na policzki, spuchnięta twarz płonęła czerwonymi plamami. Przy tym wszystkim dziwnie wyglądał jej frywolny szlafroczek, zalany na brzuchu wodą z mydlinami.
— Zabić cię chciał — wyjaśniał Staś, nie przestając siorbać. — Specjalnie cię tak, rozumiesz, starannie obrabiał, żeby na dłużej starczyło. Znam się na tym, błękitni huzarzy też mnie tak obrabiali. Tylko że ja, rozumiesz, cały kurs przeszedłem — już nawet nogami zaczęli po mnie deptać, ale okazało się, chwała Najświętszej Panience, że to nie ja, że chodzi im o kogoś innego…
— Że nos złamany, to nic — przytaknął wujek Jura. — Nos to nie tego… może być złamany. A żebro… — machnął trzymaną w ręku łyżką. — Ile ja ich sobie nałamałem! Najważniejsze, że kiszki masz całe, wszystkie te wątroby, śledziony…
Selma westchnęła i znowu spróbowała wziąć Andrzeja za rękę. Popatrzył na nią i powiedział:
— Dosyć tego beczenia. Idź się przebierz, i w ogóle… Wstała posłusznie i poszła do drugiego pokoju. Andrzej powiercił w ustach językiem, trafił na coś twardego i wydłubał to palcem.
— Plombę mi wybił.
— Nie może być! — zdziwił się wujek Jura.
Andrzej pokazał. Wujek Jura poprzyglądał się i pokręcił głową.! Staś też pokręcił głową i powiedział.
— Rzadko się zdarza. A ja, jak leżałem — trzy miesiące leżałem, masz pojęcie? — to przez cały czas zęby wypluwałem. Baba mi codziennie żebra wygrzewała. Potem umarła, a ja, jak widzisz, żyję. I nic.
— Trzy miesiące! — zawołał pogardliwie wujek Jura. — Jak mi oderwało zad pod Jelnią, przez pół roku tułałem się po szpitalach. Straszna rzecz, bracie, jak ci tak pośladek oderwie. Rozumiesz, w pośladku są wszystkie najważniejsze naczynia. A tu jak mnie nie chlaśnie odłamkiem!… Chłopaki, pytam, co się dzieje, gdzie mój tyłek? Dasz wiarę, spodnie zdarło ze mnie zupełnie, aż po same cholewy, jakbym w ogóle spodni nie miał. W cholewach coś tam jeszcze zostało, a na górze ani dudu!… — Oblizał łyżkę. — Fiedce Czepariewowi wtedy głowę oderwało — dodał. — Tym samym odłamkiem.
Staś też oblizał łyżkę. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu i patrzyli w garnek. Potem Staś lekko zakaszlał i znowu zanurzył łyżkę w kłębach pary. Wujek Jura poszedł za jego przykładem.
Wróciła Selma. Andrzej popatrzył na nią i odwrócił wzrok. Ale się głupia wystroiła! Założyła te swoje gigantyczne kolczyki, dekolt do pasa, wysmarowała się jak dziwka… W końcu, przecież to rzeczywiście dziwka. Nie mógł na nią patrzeć, do diabła z nią. Najpierw ta scena w przedpokoju, a potem w łazience. Ryczała wniebogłosy i ściągała z niego mokre slipki, a on patrzył na sinoczarne plamy na brzuchu i bokach, i też płakał — z żalu nad sobą i z bezsilności… I oczywiście była pijana, znowu piła, każdego bożego dnia pije, i teraz, gdy się przebierała, też sobie pewnie pociągnęła…
— Ten lekarz… — zaczął w zadumie wujek Jura. — No, ten łysy, który tu był przed chwilą — gdzie ja go mogłem widzieć?
— Bardzo możliwe, że u nas. — Selma uśmiechnęła się uwodzicielsko. — Mieszka w sąsiedniej bramie. Gdzie on teraz pracuje, Andrzej?
— Jest dekarzem — odpowiedział posępnie Andrzej.
Spała z tym lekarzem, i to nieraz. Cały dom o tym wiedział. Tamten nawet tego specjalnie nie ukrywał. Zresztą nikt tego nie ukrywał.
— Jak to dekarzem? — zdziwił się Staś. Ręka z łyżką zawisła mu przed wąsami.
— A tak to — powiedział Andrzej. — Dachy pokrywa, kobity pokrywa… — stęknął, wstał i wyjął z komody papierosy. Znowu brakowało dwóch paczek.
— Baby to rozumiem… — wymamrotał oszołomiony Staś, machając łyżką nad garnkiem. — Ale dachy? A jak spadnie? Przecież to lekarz…
— Oni tu w Mieście zawsze coś takiego wymyślą — powiedział zjadliwie wujek Jura. Już miał wsunąć łyżkę za cholewę, ale spostrzegł się i położył ją na stole. — Tak jak u nas, w Timofiejewce, zaraz po wojnie. W jednym kołchozie zrobili przewodniczącym Gruzina, byłego oficera politycznego…
Zadzwonił telefon. Selma odebrała.
— Tak. Taak… Nie, jest chory, nie może podejść…
— Daj mi słuchawkę — powiedział Andrzej.
— Z gazety — zaszeptała Selma, zakrywając mikrofon dłonią.
Andrzej wyciągnął rękę.
— Daj słuchawkę — podniósł głos. — przestań za mnie mówić!
Selma dała mu słuchawkę i chwyciła papierosy. Trzęsły się jej ręce, wargi też.
— Woronin, słucham — powiedział Andrzej.
— Andrzej! — To był Kensi. — Gdzie cię diabli schowali? Wszędzie cię szukam. Co robimy? W mieście faszystowski przewrót.
— Dlaczego faszystowski? — zapytał oszołomiony Andrzej.