— To diabły! Diabły! Uciekajcie!
Ze zbocza od razu posypali się ludzie — nie patrząc, na łeb, na szyję, wzbijając tumany kurzu, turlając się w odmętach podartych szmat i papierowych strzępów; oszalałe oczy, otwarte usta, machające ręce. Ktoś osłonił głowę ściśniętymi łokciami; nie przestając panicznie piszczeć, przebiegł obok Andrzeja, pośliznął się w koleinie, upadł, zerwał się i pobiegł dalej w stronę miasta. Inny, ochryple dysząc, wcisnął się między chłodnicę ich ciężarówki i naczepę samochodu przed nim, ugrzązł tam, zaczął się wyrywać i też zawył nieswoim głosem. Nagle wszystko przycichło, warczały tylko silniki. I wtedy ostro i dźwięcznie, jak uderzenia bata, szczęknęły strzały. W błękitnawym świetle reflektorów Andrzej zobaczył wysokiego, chudego człowieka, stał na grzbiecie góry tyłem do samochodów, trzymał w obu rękach pistolet i raz za razem strzelał w ciemność.
Wystrzelił pięć albo sześć razy w absolutnej ciszy, a potem w ciemności rozległo się nieludzkie wycie tysiąca głosów, złe i żałosne, jakby dwadzieścia tysięcy marcujących się kotów zamiauczało jednocześnie do mikrofonów. Chudy człowiek cofnął się, zamachał bezładnie rękami i zjechał na plecach po zboczu. Andrzej też się cofnął w przeczuciu czegoś wyjątkowo okropnego i zobaczył, że góra nagle zaczęła się poruszać.
Zaroiło się od srebrzystoszarych, niepojętych, potwornie brzydkich zjaw, które błysnęły tysiącem krwawych oczu, zalśniły milionami wściekle obnażonych wilgotnych kłów, zamachały lasem długich, kosmatych łap. Nad nimi w świetle reflektorów wzbijała się chmura kurzu. Na kolumnę spadł gęsty deszcz odłamków, kamieni, butelek i innych śmieci.
Andrzej nie wytrzymał. Skoczył do kabiny, wcisnął się w najdalszy kąt, wyciągnął przed siebie francuza i zastygł, jak w koszmarze. O niczym nie myślał i gdy jakieś ciemne ciało zasłoniło otwarte drzwi, zaczął wrzeszczeć, nie słysząc własnego głosu, i wbijać francuza w coś miękkiego, strasznego, stawiającego opór i pchającego się prosto na niego; wbijał go tak, dopóki żałosny jęk Izi: „Idioto, to ja!” nie przywrócił go do przytomności. Wtedy Izia wlazł do szoferki, zatrzasnął za sobą drzwi i z nieoczekiwanym spokojem powiedział:
— Wiesz, co to było? Małpy! Łajzy przeklęte! Początkowo Andrzej go nie zrozumiał, potem zrozumiał, ale nie uwierzył.
— Tak? — zapytał, zszedł na stopnie i wyjrzał zza kabiny.
To były rzeczywiście małpy. Bardzo duże, bardzo kosmate i bardzo rozzłoszczone, ale nie diabły i nie zjawy, tylko zwykłe małpy. Andrzeja zalało gorąco ze wstydu i ulgi. W tym momencie coś ciężkiego i twardego trzasnęło go prosto w ucho, tak że drugim uchem przydzwonił w dach kabiny.
— Wszyscy do samochodów! — ryknął ktoś na przedzie rozkazująco. — Przestańcie panikować! To pawiany! Spokojnie! Do samochodów i wsteczny!
W kolumnie panowało istne piekło. Strzelały tłumiki, zapalały się i gasły światła, ryczały silniki, kłęby siwego dymu wznosiły się ku czarnemu niebu. Z ciemności wyłoniła się twarz ubrudzona czymś czarnym i błyszczącym, czyjeś ręce chwyciły Andrzeja za ramiona, potrząsnęły nim jak szczeniakiem i wepchnęły bokiem do szoferki. Jednocześnie ciężarówka z przodu wrzuciła wsteczny i z chrzęstem wjechała im w chłodnicę, a ciężarówka z tyłu szarpnęła do przodu i uderzyła w maskę jak w tamburyn, aż zagrzechotały kubły. Izia szarpał go za ramię i pytał: „Umiesz prowadzić samochód czy nie? Andrzej! Umiesz?”; z kłębów siwego dymu ktoś rozdzierająco wył: „Mordują! Ratunku!”; rozkazujący głos ciągle ryczał: „Przestańcie panikować! Ostatni samochód, wsteczny! Szybko!”; z góry, z prawej i z lewej sypał się grad różnych twardych rzeczy, coś uderzało w maskę, bębniło w kubły, tłukło w szyby; nieprzerwanie jęczały klaksony; a przez cały czas narastało wstrętne, miauczące wycie.
Izia powiedział nagle: „No, to ja idę…” i wyszedł z kabiny osłaniając głowę rękami. O mało nie wpadł pod pędzący w stronę miasta samochód — wśród podskakujących kubłów mignęła wykrzywiona twarz liczącego. Potem Izia zniknął i pojawił się Donald — bez kapelusza, obszarpany, cały w błocie. Rzucił na siedzenie pistolet, usiadł za kierownicą, włączył silnik i, wysuwając się z szoferki, wrzucił wsteczny.
Najwidoczniej udało się zaprowadzić jako taki porządek: paniczne wrzaski ucichły, silniki pracowały i cała kolumna powoli się wycofywała… Chyba nawet kamienno-butelkowy grad trochę się uspokoił. Pawiany skakały po śmietnikowym szczycie, ale na dół nie schodziły, wyły tylko, rozdziawiając psie mordy i szyderczo prezentowały lśniące w świetle reflektorów tyłki.
Ciężarówka jechała coraz szybciej. Znowu zabuksowała w błotnistym dole, wyskoczyła na ulicą i skręciła. Donald ze zgrzytem zmienił bieg, dodał gazu, zatrzasnął drzwi i odchylił się na siedzenie. Przed nimi skakały w ciemnościach czerwone ogniki pędzących samochodów.
Urwaliśmy się, pomyślał z ulgą Andrzej i ostrożnie pomacał ucho. Spuchło i pulsowało. A niech to — pawiany! Skąd one się wzięły? Takie ogromne… i w takiej ilości!… Nigdy u nas nie było żadnych pawianów… jeśli oczywiście nie liczyć Izi Katzmana. I dlaczego właśnie pawiany? Dlaczego nie tygrysy?… Pokręcił się na siedzeniu, ciężarówką zatrzęsło, Andrzej podskoczył i z rozpędu usiadł na czymś twardym, nieznajomym. Wsunął pod siebie rękę i wyciągnął pistolet. Przez chwilę przyglądał się, nic nie rozumiejąc. Pistolet był czarny, nieduży, z krótką lufą i żłobkowaną rękojeścią. Donald powiedział nagle:
— Niech pan uważa. Proszę mi go oddać.
Andrzej oddał mu pistolet i patrzył, jak Donald schyla się i wsuwa broń do tylnej kieszeni kombinezonu. Nagle poczuł, że się poci.
— Więc to pan tam… strzelał? — zapytał ochryple.
Donald nie odpowiedział. Migał jedynym ocalałym reflektorem, wymijając kolejną ciężarówkę. Przez skrzyżowanie przemknęło przed samą chłodnicą kilka pawianów z podwiniętymi ogonami, ale Andrzej nie zwracał na nie uwagi.
— Skąd ma pan broń, Don?
Donald znowu nie odpowiedział, zrobił tylko dziwny gest — spróbował naciągnąć na oczy nie istniejący kapelusz.
— No więc tak, Don — powiedział zdecydowanie Andrzej. — Pojedziemy teraz do merostwa, odda pan pistolet i wyjaśni, skąd on się u pana wziął.
— Niech pan przestanie pleść bzdury — odezwał się Donald. — Lepiej niech pan da papierosa.
Andrzej odruchowo wyjął paczkę.
— To nie są bzdury — zaprotestował. — Nie chcę o niczym wiedzieć. Milczy pan — dobrze, to pana prywatna sprawa. Tak w ogóle to ja panu ufam… Ale w mieście tylko bandyci mają broń. Nie chcę przez to nic powiedzieć, ale właściwie to pana nie rozumiem… A broń trzeba oddać i wszystko wyjaśnić. I nie ma co udawać, że to bzdury. Przecież widzę, co się z panem ostatnio dzieje. Lepiej będzie pójść i od razu o wszystkim opowiedzieć.
Donald na sekundę odwrócił głowę i spojrzał Andrzejowi w twarz. Nie wiadomo, co było w jego oczach — drwina czy cierpienie — ale Donald wydał się w tym momencie Andrzejowi bardzo stary, zniedołężniały i jakiś taki zaszczuty. Andrzej poczuł zakłopotanie i zmieszanie, ale wziął się w garść i twardo powtórzył: