Wozem nagle szarpnęło i przez łoskot kół przedarł się pisk, tak dziki i przeraźliwy, że Andrzej ocknął się, zlany potem, wyprostował i nieprzytomnie potrząsnął głową.
Wujek Jura wściekle przeklinał, ze wszystkich sił ciągnąc lejce, żeby utrzymać konia, który rwał się gdzieś w bok, a z lewej strony po chodniku biegło coś jakby kłąb płomieni, wydając nieludzkie i jednocześnie bardzo ludzkie kwiki bólu i przerażenia, i zostawiając za sobą strumienie ognia. Zanim Andrzej zdążył cokolwiek zrozumieć, Staś zręcznie zeskoczył z wozu i dwiema seriami z automatu skosił tę żywą pochodnię. W jakiejś witrynie zadzwoniły szyby. Ognisty kłębek przekoziołkował po chodniku, ostami raz żałośnie zapiszczał i ucichł.
— Umęczył się, biedak — powiedział ochryple Staś i Andrzej zrozumiał wreszcie, że to był pawian, płonący pawian. O Boże… Teraz leżał przy krawężniku i dopalał się. Ciężki smród rozprzestrzeniał się po ulicy.
Wujek Jura ruszył. Staś szedł obok wozu, położywszy rękę na deskach burty. Andrzej wyciągał szyję i patrzył przed siebie, na migoczącą, rozświetloną, różową mgłę. Tak, coś się tam działo, coś zupełnie niezrozumiałego — dobiegało jakieś wycie, strzały, huk motorów. Od czasu do czasu pojawiały się i od razu gasły jaskrawe malinowe wybuchy.
— Słuchaj no, Staś — odezwał się nagle wujek Jura, nie odwracając się. — Przeleć no się tam i zobacz, co się dzieje. A ja za tobą po cichutku, pomalutku…
— Dobra — zgodził się Staś, wziął swój przedziwny automat pod pachę i truchtem pobiegł naprzód, pod ścianami budynków. Wkrótce zniknął w malinowej mgle. Wujek Jura szarpał za lejce, dopóki koń się nie zatrzymał.
— Siądź wygodniej — szepnęła Selma. Andrzej wzruszył ramieniem.
— No, przecież nic między nami nie było — szeptała dalej Selma. — To był administrator, chodził po wszystkich mieszkaniach, pytał, czy ktoś nie ukrywa broni…
— Przestań — powiedział Andrzej przez zęby.
— Słowo honoru — szeptała Selma. — Wszedł tylko na minutkę, właśnie miał wychodzić…
— I tak bez spodni chciał wyjść? — zapytał zimno Andrzej, rozpaczliwie próbując odegnać wstrętne wspomnienie: on, bezsilny, podtrzymywany przez wujka Jurę i Stasia, widzi w przedpokoju własnego mieszkania jakiegoś jasnookiego kurdupla, ukradkiem starającego się zebrać poły szlafroka, spod którego wystają flanelowe kalesony. A zza ramienia kurdupla obrzydliwie niewinna, pijana twarz Selmy. A potem ten wyraz niewinności znika, pojawia się przerażenie i wreszcie rozpacz.
— Ale on tak właśnie chodził po mieszkaniach, w szlafroku! — szeptała Selma.
— Na litość boską, zamknij się. Zamknij się wreszcie. Ja nie jestem twoim mężem, ty nie jesteś moją żoną, co mnie to wszystko obchodzi?…
— Ale ja cię kocham! — szeptała z rozpaczą Selma. — Tylko ciebie jednego…
Wujek Jura zakaszlał głośno.
— Ktoś jedzie — powiedział.
Z mgły wyłonił się ogromny, ciemny kształt. Podjechał bliżej, zapłonęły reflektory. To była potężna wywrotka. Silnik zabulgotał i wywrotka zatrzymała się kilkanaście metrów od wozu. Krzykliwy głos zaczął wydawać komendy, jacyś ludzie zeszli z samochodu i niespiesznie porozłazili się po ulicy. Trzasnęły drzwi, jeszcze jedna ciemna postać oderwała się od ciężarówki, postała chwilę, a potem powoli zaczęła zbliżać się do wozu.
— Idzie tu — powiedział wujek Jura. — Ty, Andrzej, nie tego… nie odzywaj się. Ja będę mówić.
Człowiek podszedł do wozu. Był to najwidoczniej tak zwany milicjant w kusym paletku i z białymi opaskami na obu rękawach. Na ramieniu, lufą do dołu, wisiał mu karabin.
— A, farmerzy — powiedział milicjant. — Czołem, chłopaki.
— Witaj, jeśli nie kpisz — odezwał się po chwili milczenia wujek Jura.
Milicjant zmieszał się, pokręcił z wahaniem głową i nieśmiało zapytał:
— Nie macie chleba do sprzedania?
— Chleba! — zawołał wujek Jura.
— No, to może macie mięso albo ziemniaki…
— Ziemniaki! — powiedział wujek Jura.
Milicjant stropił się zupełnie, pociągnął nosem, westchnął, popatrzył w stronę swojej ciężarówki i nagle z jakąś ulgą krzyknął:
— Tam, tam się jeszcze poniewiera! Ślepe komendy! Tam jeszcze leży coś spalonego! — Zerwał się z miejsca i głośno tupiąc płaskostopymi nogami, pobiegł po jezdni. Widać było, jak rozkazuje, machając rękami, a posępni ludzie, mamrocząc słabo i niezrozumiale, wloką coś ciemnego, z wysiłkiem rozhuśtują i rzucają na wywrotkę.
— Ziemniaków mu się zachciewa — warczał wujek Jura. — Mięsa!…
Ciężarówka ruszyła i przejechała tuż obok nich. Zaśmierdziało spaloną sierścią i mięsem. Wywrotka była pełna, ohydne, skurczone postacie płynęły na tle słabo oświetlonej ściany domu. Andrzej poczuł ciarki na plecach: z obrzydliwej sterty wystawała biała ludzka ręka z rozcapierzonymi palcami. Posępni ludzie na wywrotce, przytrzymując się boków samochodu i siebie nawzajem, tłoczyli się przy kabinie. Było ich pięciu lub sześciu, sami porządni ludzie w kapeluszach.
— Brygada pogrzebowa — powiedział wujek Jura. — Prawidłowo. Zawiozą je na wysypisko i po krzyku… Oho, a tam Staś do nas macha! Nooo!
W oświetlonej mgle przed nimi widać było długą, niezgrabną postać Stasia. Gdy wóz zrównał się z nim, wujek Jura pochylił się na koźle i, wpatrując się w kompana, zapytał przestraszony:
— Co z tobą, bracie? Co się stało?
Staś, nic nie mówiąc, próbował wskoczyć bokiem na wóz, spadł, głośno zgrzytnął zębami, potem chwycił się obiema rękami za bok i zaczął coś mamrotać stłumionym głosem.
— Co z nim? — spytała szeptem Selma.
Wóz toczył się powoli w stronę huku silników i wystrzałów, a Staś, przytrzymując się wozu rękami, szedł z boku, jakby nie dawał rady wejść. W końcu wujek Jura wciągnął go na kozioł.
— Co z tobą? — zapytał znowu wujek Jura. — Da się jechać? Mów do rzeczy, co tam mamroczesz?
— Jezus Maria — zawołał Staś jasnym głosem. — Dlaczego oni to robią? Kto im kazał robić coś takiego?
— Prrrr! — wykrzyknął wujek Jura na cały głos.
— Nie, jedź, jedź — powiedział Staś. — Jechać można. Tylko patrzeć nie trzeba… Proszę pani — odwrócił się do Selmy — niech się pani odwróci, patrzy w drugą stronę… Albo jeszcze lepiej niech pani w ogóle nie patrzy.
Andrzej poczuł, że coś go ściska za gardło. Spojrzał na Selmę i zobaczył jej ogromne, rozszerzone oczy.
— Dawaj, Jura, dawaj… — mamrotał Staś. — Pogoń no go, co się tak wleczesz! Jedź szybko! — krzyknął.-Cwałem! Cwałem!…
Koń pognał szybciej. Domy po lewej strome skończyły się, mgła cofnęła się nagle, rozpłynęła i wyłonił się Pawiani Bulwar — niewątpliwe źródło zgiełku. Ciężarówki na jałowym biegu otaczały bulwar półkolem. Na ciężarówkach i pomiędzy nimi stali ludzie w białych opaskach. Po bulwarze, wśród płonących drzew i krzewów, biegali i wrzeszczeli ludzie w pasiastych pidżamach i oszalałe pawiany. Jedni i drudzy potykali się i padali, wdrapywali się na drzewa, spadali z gałęzi, próbowali schować siew krzakach. Ludzie z białymi opaskami przez cały czas strzelali do nich z karabinów i cekaemów. Bulwar usłany był dziesiątkami nieruchomych ciał, niektóre z nich dopalały się i kopciły. Z jednej z ciężarówek z długim sykiem wystrzelił, czarno dymiąc, ognisty strumień. Jeszcze jedno drzewo oblepione czarnymi kiściami małp zapłonęło jak pochodnia. Ktoś zawył przeraźliwie wysokim falsetem: