— Jestem zdrowy! To pomyłka! Jestem normalny! To pomyłka!…
Wszystko to, trzęsąc się i podskakując, wywołując ostry ból w żebrach, ziejąc żarem i smrodem, ogłuszając i oślepiając przemknęło obok i po chwili zostało z tyłu. Migocząca mgła zamknęła się za nimi, ale wujek Jura długo jeszcze poganiał konia, rozpaczliwie pokrzykując i machając lejcami. Diabli wiedzą, co to takiego, tępo powtarzał w myśli Andrzej. Opadł z sił i przywarł do Selmy. Diabli wiedzą, co to było! Zwariowali, poszaleli od krwi… Wariaci zawładnęli miastem, krwawi szaleńcy, teraz to już koniec, nic ich nie powstrzyma, potem wezmą się za nas…
Wóz zatrzymał się nagle.
— Wiecie — wujek Jura odwrócił się do nich całym ciałem — to trzeba jakoś tego… — Na wozie wśród worków wymacał butelkę pokaźnych rozmiarów, wyciągnął zębami korek, splunął i przyssał się do szyjki. Potem dał butelkę Stasiowi, wytarł usta i zawołał: — Tępicie, znaczy… Eksperyment… Dobrze. — Z kieszeni na piersi wyjął zwiniętą gazetę, starannie oderwał róg i zaczął szukać tytoniu. — Ostro idziecie. Oj, ostro!
Staś chciał podać flaszkę Andrzejowi, ale ten pokręcił głową. Selma za to wzięła, wypiła dwa łyki i oddała ją Stasiowi. Nikt się nie odzywał. Wujek Jura dymił i trzaskał skrętem, w gardle bulgotało mu jak ogromnemu psu. Potem nagle odwrócił się i zaczął rozplątywać lejce.
Do zakrętu W Klozetową został już tylko jedna przecznica. Nagle mgła przed nimi znowu zapłonęła i dało się słyszeć gwar dziesiątków głosów. Na skrzyżowaniu, na samym środku ulicy, oświetlony reflektorami kłębił się, kołysał i huczał ogromny tłum. Skrzyżowanie było zapchane, nie można było przejechać.
— Mityng jakiś! — zawołał wujek Jura odwracając się.
— Tak to już bywa — zgodził się smętnie Staś. — Jak się wzięli za rozstrzeliwanie, to i za mityngi… Nie da się jakoś naokoło?
— Czekaj no, bracie, po co naokoło? — zdziwił się wujek Jura. — Trzeba posłuchać, co tam mówią. Może coś o słońcu powiedzą… Patrz, pełno tu naszych.
Zgiełk ucichł i nad tłumem rozległ się, zwielokrotniony mikrofonami, wściekły głos:
— Powtarzam raz jeszcze: bez litości! Oczyścimy Miasto!… z brudu!… z nieczystości!… od wszelkich darmozjadów!… Złodzieje muszą wisieć!…
— Aaaaa! — zaryczał tłum.
— Łapówkarze muszą wisieć!…
— Aaaa!
— Kto występuje przeciwko narodowi, będzie wisiał!
— Aaaa!
Andrzej wypatrzył mówiącego. W samym środku tłumu wznosiło się nitowane pudło jakiegoś samochodu wojskowego. Nad nim, wczepiony rękami, oświetlony błękitnym światłem reflektora, kiwał się w przód i w tył swoim długim, okrytym czernią tułowiem i otwierał do krzyku spieczone wargi były podoficer Wermachtu, aktualnie przewodniczący Partii Radykalnego Odrodzenia, Friedrich Heiger.
— To dopiero początek! Zaprowadzimy w mieście prawdziwie narodowy, prawdziwie ludzki porządek! Nie obchodzą nas żadne Eksperymenty! Nie jesteśmy świnkami morskimi! Nie jesteśmy królikami! Jesteśmy ludźmi! Nasza broń to rozum i sumienie! Nie pozwolimy! Żeby kierowano naszym losem! Sami będziemy nim kierować! Los narodu w rękach narodu! Los ludzi w rękach ludzi! Naród mnie powierzył swój los! Swoje prawa! Swoją przyszłość! I przysięgam! Nie zawiodę pokładanego we mnie zaufania!…
— Aaa!
— Będę bezlitosny! W imię narodu! Będę okrutny! W imię narodu! Nie dopuszczę do rozłamu! Żadnych kapitalistów! Żadnych faszystów! Nie będziemy walczyć ze sobą! Będziemy walczyć za siebie!
— Aaa!
— Żadnych partii! Żadnych narodowości! Żadnych klas! Każdy, kto chce rozłamu, będzie wisiał!
— Aaa!
— Jeśli biedni nadal będą walczyć z bogatymi! Jeśli komuniści nadal będą walczyć z kapitalistami! Jeśli czarni nadal będą walczyć z białymi! Rozdepczą nas! Zniszczą!… Ale jeśli my! Staniemy ramię przy ramieniu! Ściskając w ręku broń! Albo młot pneumatyczny! Albo rękojeść pługa! Wtedy nie znajdzie się taka siła, która mogłaby nas pokonać! Naszą bronią jest jedność! Naszą bronią jest prawda! Żeby nawet była nie wiadomo jak ciężka! Tak, zwabili nas w pułapkę! Ale przysięgam na Boga — to zwierzę jest za duże na tę pułapkę!…
— A! — zaczął krzyczeć tłum i oszołomiony umilkł. Rozbłysło;! słońce.
Rozbłysło po raz pierwszy od dwunastu dni, zapłonęło złotymi dyskiem na swoim zwykłym miejscu, oślepiło, sparzyło szare, wyblakłe twarze, zalśniło w szybach okien, ożywiło i rozpaliło miliony barw — i czarne dymy nad dalekim dachami, i wyblakłą zieleń drzew, i czerwone cegły pod obsypanym tynkiem…
Tłum zaryczał dziko i Andrzej zawył razem z nim. Działo się coś niewyobrażalnego. W powietrze leciały czapki, ludzie obejmowali się, płakali, ktoś zaczął strzelać w powietrze, ktoś w dzikim zachwycie rzucał cegłami w reflektory, a Fritz Heiger wznosił się nad tym wszystkim jak Pan Bóg, który powiedział: „Niech się stanie światłość”. Długą, czarną ręką wskazywał słońce, wytrzeszczając oczy i dumnie wysuwając podbródek. Po chwili jego głos znowu rozległ się nad tłumem.
— Widzicie!? Przestraszyli się! Drżą przed wami! Przed nami! Za późno, panowie! Za późno! Znowu chcecie zatrzasnąć pułapkę? Ludzie już się z niej wyrwali! Żadnej litości dla wrogów ludzkości! Dla spekulantów! Pasożytów! Szabrowników dobra narodowego! Słońce znowu jest z nami! Wyrwaliśmy je z czarnych łap! Wrogów ludzkości! I już nigdy więcej! Nie oddamy go! Nigdy! I nikomu!…
— Aaaa!
Andrzej opamiętał się. Stasia nie było na wozie. Wujek Jura, szeroko rozstawiając nogi, stał na koźle, potrząsał cekaemem i, sądząc po nabrzmiałym, czerwonym karku, też wrzeszczał. Selma płakała, bijąc Andrzeja pięściami po plecach.
Sprytnie, pomyślał chłodno. Tym gorzej dla nas. Po co ja tu siedzę? Powinienem biec, a ja siedzę… Przezwyciężając ból w boku, podniósł się i zeskoczył z wozu. Dookoła ryczał i wrzał tłum. Andrzej zaczął się przebijać. Początkowo starał się uważać na siebie, próbował osłonić się łokciami, ale gdzie tam!… Oblany potem z bólu i podchodzących do gardła mdłości szedł, rozpychał się, deptał po nogach, nawet bódł i w końcu udało mu się wydostać na zaułek Klozetowy. Przez cały czas gonił go głos Heigera:
— Nienawiść! Poprowadzi nas nienawiść! Dosyć fałszywej miłości! Dosyć judaszowych pocałunków! Zdrajców ludzkości! Sam daję przykład świętej nienawiści! Zniszczyłem samochód pancerny krwawych żandarmów! Na waszych oczach! To ja rozkazałem powiesić złodziei i gangsterów! Na waszych oczach! Żelazną miotłą wymiatam z naszego miasta wszelkie plugastwo! Na waszych oczach! Nie litowałem się nad sobą! I mam święte prawo nie litować się nad innymi!….
Andrzej wszedł w bramę redakcji. Drzwi były zamknięte. Kopnął w nie ze złością, aż zadźwięczały szyby. Zaczął walić z całych sił, szepcząc potworne przekleństwa. Drzwi otworzyły się. Na progu stał Nauczyciel.
— Wejdź — powiedział, odsuwając się.
Andrzej wszedł. Nauczyciel zamknął za nim drzwi na zasuwę i odwrócił się. Twarz miał mlecznobiałą, pod oczami ciemne kręgi. Co chwila oblizywał wargi. Andrzejowi ścisnęło się serce — nigdy przedtem nie widział Nauczyciela tak przybitego
— Czyżby było aż tak źle? — zapytał złamanym głosem.
— A! — Nauczyciel uśmiechnął się blado. — Co tu może być dobrego.
— A słońce? — zapytał Andrzej. — Po co je wyłączaliście?
Nauczyciel zacisnął ręce i przeszedł się po westybulu tam i z powrotem.
— Nie wyłączaliśmy go! — powiedział ze znużeniem. — Awaria. Nie planowana. Nikt się nie spodziewał.