— Witam serdecznie pana radcę! — powiedział pełen szacunku głos.
Okazało się, że wyszli już z opuszczonego osiedla. Z lewej strony ciągnęła się granitowa poręcz, pod nogami leżały wzorzyste betonowe płyty, z prawej strony i przed nimi wznosił się biały masyw Szklanego Domu. Na drodze stał wyprężony, z dwoma palcami przyłożonymi do daszka przepisowej czapki, młody, porządnie ubrany Murzyn — policjant w błękitnym mundurze straży wewnętrznej.
Andrzej skinął mu w roztargnieniu i zwrócił się do Sełmy:
— Przepraszam, coś mówiłaś, zamyśliłem się…
— Mówiłam, żebyś nie zapomniał zadzwonić do Römera. Człowiek będzie mi teraz potrzebny nie tylko do dywanu, wino trzeba kupić, wódkę… Pułkownik lubi whisky, a Dolfus — piwo. Wezmę chyba od razu całą skrzynkę…
— Tak! Niech zmienią klosz w ubikacji! — powiedział Andrzej. — A ty zrób mięso po burgundzku. Przysłać ci Amalię?
Rozstali się przy bocznej dróżce prowadzącej do Szklanego Domu. Selma poszła dalej, a Andrzej odprowadził ją (z przyjemnością) wzrokiem i skręcił w prawo do zachodniego wejścia.
Obszerny, wyłożony betonowymi płytami plac wokół budynku był pusty, tylko gdzieniegdzie widać było błękitne mundury straży. Pod gęstymi drzewami, okalającymi plac, jak zwykle sterczeli gapie — nowicjusze; chciwie pożerali oczami siedzibę władzy, a emeryci z laseczkami udzielali im wyjaśnień.
Przed wejściem stał już gruchot Dolfüsa. Maska była jak zwykle podniesiona, z silnika sterczała obciągnięta błyszczącą chromową skórą dolna część szofera. Zaraz obok cuchnęła brudna, prosto z bagien ciężarówka, wyglądająca na farmerską — nad burtami sterczały niechlujnie czerwononiebieskie fragmenty jakiegoś mięsa. Nad mięsem latały muchy.
Właściciel ciężarówki, farmer, wykłócał się w drzwiach z ochroną. Trwało to już chyba dość długo: zdążył się pojawić dyżurny naczelnik ochrony i trzech policjantów, i jeszcze dwóch innych zmierzało w tę stronę niespiesznie z placu, wchodząc po szerokich schodach.
Farmer wydał się Andrzejowi znajomy — długi jak tyka, chudy chłop z obwisłymi wąsami. Pachniał potem, benzyną i samogonem. Andrzej pokazał swoją przepustkę i wszedł do westybulu. Zdążył jeszcze usłyszeć, że chłop domaga się rozmowy z prezydentem Heigerem, a ochrona próbuje go przekonać, że to wejście służbowe i że powinien obejść budynek dookoła i spróbować szczęścia w biurze przepustek. Kłótnia powoli nabierała mocy.
Andrzej wjechał windą na czwarte piętro i wszedł w drzwi, na której widniał czarno-złoty napis: „Osobista kancelaria prezydenta ds. nauki i techniki”. Na jego widok siedzący przed wejściem kurierzy wstali i jednakowym ruchem schowali za plecami niedopałki. W białym, szerokim korytarzu oprócz nich nie było nikogo. Zza drzwi pokojów, zupełnie jak kiedyś w redakcji, dobiegały dzwonki telefonów, coś komuś dyktujące rzeczowe głosy, trzask maszyn do pisania. Kancelaria pracowała pełną parą. Andrzej otworzył drzwi z napisem „Radca A. Woronin” i wszedł do poczekalni przed swoim gabinetem.
Tutaj też wstali na jego widok: gruby, wiecznie spocony dyrektor działu geodezji Kechada, apatyczny, żałośnie wyglądający białooki kierownik działu kadr Warejkis, wiercąca się i niespokojna podstarzała kobieta z działu finansów i nieznajomy chłopak o wyglądzie sportowca — pewnie jakiś nowy, czekający na przedstawienie panu radcy. Zza swojego stolika z maszyną do pisania szybko wyskoczyła uśmiechnięta Amelia — jego osobisty sekretarz.
— Witam, witam — powiedział głośno Andrzej, przywołując na twarz najbardziej dobroduszny z uśmiechów. — Proszę mi wybaczyć, ale te przeklęte autobusy były zapchane po dach, musiałem iść piechotą od samej budowy…
Zaczął ściskać dłonie: spoconą łapę Kechady, płetwę Warejkisa, garstkę suchych kości kobiety z finansowego (po jaką cholerę do mnie przylazła? Czego ona może chcieć?) i żeliwną łopatę nastroszonego nowego.
— Myślę, że damę puścimy przodem… — mówił. — Madam, proszę… — to do kobiety z finansowego. — Jest coś pilnego? — to półgłosem do Amelii. — Dziękuję — wziął podany mu telefonogram i otworzył drzwi do gabinetu. — Proszę, madam, proszę…
Rozwijając po drodze telefonogram, podszedł do stołu. Patrząc na papier, wskazał kobiecie ręką fotel, potem usiadł i położył blankiety telefonogramu przed sobą.
— Słucham.
Kobieta zaczęła trajkotać. Andrzej słuchał jej uważnie, uśmiechając się kącikami ust i stukając ołówkiem w blankiet. Już po pierwszych słowach kobiety wiedział wszystko.
— Proszę mi wybaczyć — przerwał jej po półtorej minuty. — Już rozumiem. Właściwie nie mamy zwyczaju przyjmować ludzi z protekcji, jestem jednak przekonany, że w pani przypadku mamy do czynienia z pewnego rodzaju wyjątkiem. Jeśli pani córka rzeczywiście tak bardzo interesuje się kosmografią, że zajmowała się nią samodzielnie jeszcze w szkole… Proszę zadzwonić do mojego kierownika kadr. Pomówię z nim. — Wstał. — Bez wątpienia, takie ambicje u młodzieży należy wszelkimi sposobami popierać i wspomagać… — Odprowadził ją do drzwi. — To absolutnie zgodne z duchem nowych czasów. Proszę mi nie dziękować, madam, spełniłem tylko swój obowiązek. Wszystkiego dobrego.
Wrócił do biurka i przeczytał telefonogram. „Prezydent zaprasza pana radcę Woronina do swojego gabinetu na godzinę 14.00”. To wszystko. Ale w jakiej sprawie? Po co? Co ze sobą wziąć? Dziwne… Najprawdopodobniej Fritz z nudów chce pogadać. Czternasta zero zero — przerwa obiadowa. Znaczy się, obiad jemy u prezydenta… Podniósł słuchawkę telefonu wewnętrznego.
— Amalio, niech pani przyśle Kechadę.
Drzwi otworzyły się i wszedł Kechada, ciągnąc za rękaw młodzika — sportowca.
— Chcę panu przedstawić, panie radco — zaczął od progu — tego oto młodego człowieka… Douglas Katcher… Jest nowy, przybył do nas dwa miesiące temu. Nie może usiedzieć na jednym miejscu.
— Cóż — roześmiał się Andrzej — wszyscy potrzebujemy zmian. Bardzo mi miło, Katcher.
Skąd pan pochodzi? Z jakich czasów?
— Dallas, w stanie Teksas — nieoczekiwanie głębokim basem odpowiedział chłopak, uśmiechając się nieśmiało. — Sześćdziesiąty trzeci rok.
— Skończył pan coś?
— Zwykły college. Potem byłem na kilku wyprawach geologicznych. Poszukiwanie nafty.
— Świetnie — powiedział Andrzej. — To właśnie to, czego potrzebujemy. — Przez chwilę bawił się ołówkiem. — Zapewne nie wie pan o tym, ale wszystkim zadajemy to pytanie: uciekł pan? Szukał przygód? A może zainteresował się pan Eksperymentem?…
Douglas Katcher zasępił się, ścisnął prawą ręką kciuk lewej i popatrzył w okno.
— Można powiedzieć, że uciekłem — powiedział tubalnym głosem.
— Zastrzelono tam u nich prezydenta — wyjaśnił Kechada, wycierając twarz chusteczką. — Właśnie w jego mieście…
— Ach, tak! — powiedział Andrzej ze zrozumieniem. — Znalazł się pan w jakiś sposób w kręgu podejrzanych?