Выбрать главу

Młody chłopak pokręcił głową. Kechada odpowiedział:

— Nie, nie o to chodzi. To długa historia. Wiązali z tym prezydentem wielkie nadzieje, uwielbiali go… jednym słowem — psychologia.

— Przeklęty kraj — odezwał się chłopak. — Nie ma już dla nich ratunku.

— Taak. — Andrzej pokiwał ze współczuciem głową. — Czy pan wie, że my nie uznajemy już Eksperymentu?

Chłopak wzruszył barczystymi ramionami.

— Mnie tam wszystko jedno. Podoba mi się tutaj. Tyle że ja nie lubię siedzieć na jednym miejscu. W mieście mi się nudzi. A mister Kechada zaproponował mi wzięcie udziału w ekspedycji…

— Na początek chcę go wysłać z grupą Sona — wyjaśnił Kechada. — Chłopak z niego silny, jakieś tam doświadczenie ma, a wie pan, jak trudno znaleźć ludzi do pracy w dżungli.

— No cóż. Bardzo się cieszę, Katcher. Podoba mi się pan. Mam nadzieję, że nie ulegnie to zmianie.

Ketcher niezręcznie kiwnął głową i wstał. Kechada również się podniósł, sapiąc.

— Jeszcze jedno. — Andrzej podniósł palec. — Chcę pana uprzedzić, Katcher, że Miastu i Szklanemu Domowi zależy, żeby się pan uczył. Nie potrzebujemy zwyczajnych roboli, tych mamy pod dostatkiem. Potrzebujemy wyszkolonych kadr. Jestem przekonany, że z pana byłby wspaniały inżynier nafciarz… Jak tam z jego ilorazem, Kechada?

— Osiemdziesiąt siedem — uśmiechnął się Kechada.

— No, widzi pan… Mam pełne podstawy w pana wierzyć.

— Będę się starał — burknął Douglas Katcher i spojrzał na Kechadę.

— Z naszej strony to wszystko — oznajmił Kechada.

— Z mojej również — powiedział Andrzej. — Wszystkiego dobrego… i przyślijcie do mnie Warejkisa.

Warejkis nie wszedł, tylko jak zwykle wsuwał się do gabinetu po kawałku, co chwila spoglądając w szczelinę uchylonych drzwi. Zamknął je za sobą starannie, bezszelestnie doczłapał do stołu i usiadł. Smutek na jego twarzy był bardziej widoczny niż zazwyczaj. Kąciki ust miał opuszczone.

— Żebym nie zapomniał — odezwał się Andrzej. — Była tu ta kobieta z finansowego…

— Wiem — powiedział cicho Warejkis. — Córka.

— Tak. No więc, nie mam nic przeciwko temu.

— Do Kechady — nie wiadomo, zapytał czy stwierdził Warejkis.

— Nie, myślę, że lepiej do obliczeniowców.

— Dobrze — powiedział Warejkis, wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki notes. — Instrukcja zero siedemnaście — powiedział bardzo cicho.

— Tak?

— Został zakończony kolejny konkurs — prawie zaszeptał Warejkis. — Wyłowiono ośmiu pracowników z ilorazem inteligencji niższym od wymaganych siedemdziesięciu pięciu.

— Dlaczego siedemdziesięciu pięciu? Według instrukcji dolna granica wynosi sześćdziesiąt siedem.

— Zgodnie z poprawką osobistej kancelarii prezydenta do spraw kadr — wargi Warejkisa ledwie się poruszały — dolna granica dla naukowych i technicznych pracowników osobistej kancelarii prezydenta wynosi siedemdziesiąt pięć.

— Ach tak… — Andrzej podrapał się w skroń. — Hm… No cóż, to logiczne.

— Oprócz tego — ciągnął Warejkis, — pięcioro z nich nie osiągnęło nawet sześćdziesięciu siedmiu. Oto lista.

Andrzej wziął listę, przejrzał ją. Prawie nieznajome imiona i nazwiska, dwóch mężczyzn i sześć kobiet.

— Chwileczkę — zmarszczył brwi. — Amalia Torn… Przecież to moja Amalia! Co to za sztuczki?

— Pięćdziesiąt osiem — powiedział Warejkis.

— A poprzednio?

— Poprzednio mnie tu nie było.

— Przecież ona jest sekretarzem! — zawołał Andrzej. — Moim! Moim osobistym sekretarzem!

Warejkis milczał. Andrzej jeszcze raz przejrzał listę. Raszydow… to, zdaje się, geodeta… Ktoś go tam chwalił. A może narzekał na niego?… Tatiana Postnik. Operator. A, to ta z kędziorkami, z taką miłą buźką, coś tam było między nią i Kechadą… nie, to inna…

— Dobrze — powiedział. — Sprawdzę to jeszcze i wtedy porozmawiamy. Dobrze by było, gdyby pan ze swojej strony wyjaśnił sprawę profesji typu operator, sekretarka… czyli tak zwanego personelu wspomagającego. Nie możemy przecież mieć w stosunku do nich takich wymagań jak do pracowników naukowych. Zatrudniamy też kurierów…

— Tak jest.

— Coś jeszcze?

— Tak. Instrukcja zero zero trzy. Andrzej zmarszczył brwi.

— Nie pamiętam.

— Propaganda Eksperymentu.

— A — powiedział Andrzej. — No?

— Systematycznie otrzymujemy sygnały na temat następujących osób.

Warejkis położył przed Andrzejem jeszcze jedną kartkę. Na liście były zaledwie trzy nazwiska. Sami mężczyźni. Wszyscy trzej — kierownicy sektorów. Głównych. Kosmografii, psychologii socjalnej i geodezji. Sullivan, Butz i Kechadą. Andrzej zabębnił palcami po liście. Co za utrapienie. Wiecznie to samo. Ale spokojnie, nie ma się co denerwować. Tego tłuka i tak nic nie ruszy, a ja będę musiał z nim dalej pracować…

— Niedobrze — powiedział. — Bardzo niedobrze. Jak sądzę, zostało to sprawdzone? Żadnych pomyłek?

— Informacja pochodzi z bardzo wielu źródeł i została niejednokrotnie potwierdzona — ciągnął bezbarwnym głosem Warejkis. — Sullivan twierdzi, że Eksperyment trwa nadal. Według niego Szklany Dom, nawet wbrew swojej woli, kontynuuje linię Eksperymentu. Twierdzi, że Przewrót jest tylko jednym z etapów Eksperymentu…

Święte słowa, pomyślał Andrzej. Izia mówi to samo, Fritzowi bardzo się to nie podoba. Tylko że Izia może, a biednemu Sullivanowi nie wolno.

— Kechadą — mówił dalej Warejkis. — Przy podwładnych zachwyca się naukowo-techniczną mocą hipotetycznych eksperymentatorów. Zaniża, znaczenie działalności prezydenta i rady prezydenckiej. Dwukrotnie porównywał tę działalność do mysiej krzątaniny w tekturowym pudełku po butach…

Andrzej słuchał, nie patrząc Warejkisowi w oczy. Na twarzy miał kamienną maskę.

— Wreszcie Butz. Wrogo wypowiada się o samym prezydencie. Po pijanemu nazwał istniejący ustrój polityczny dyktaturą przeciętności nad kretynami.

Andrzej nie wytrzymał — chrząknął. Diabeł ich ciągnie za język, pomyślał ze złością, odsuwając papier. I to ma być elita? Sami sobie krzywdę robią…

— A pan wszystko to wie — powiedział do Warejkisa. — O wszystkim panu wiadomo…

Niepotrzebnie to powiedział. Bez sensu. Warejkis z boleścią popatrzył mu prosto w twarz.

— Bardzo dobrze pan pracuje, Warejkis. Dzięki panu czuję się bezpieczny. Zapewne ta informacja — postukał paznokciem po kartce — została już przekazana dalej zwykłym kanałem?

— Zostanie to zrobione dzisiaj — odparł Warejkis. — Moim obowiązkiem było najpierw powiadomić o tym pana.

— Znakomicie — powiedział wesoło Andrzej. — Proszę przekazać to dalej. — Spiął szpilką obie kartki i włożył je do niebieskiej teczki z napisem „Przedstawić prezydentowi”. — Zobaczymy, co w tej sprawie zdecyduje nasz Römer…

— Jako że tego typu informację otrzymaliśmy nie po raz pierwszy — głos Warejkisa nie wyrażał żadnych uczuć — sądzę, że pan Römer zasugeruje zwolnienie tych ludzi z dyrektorskich stanowisk.

Andrzej popatrzył na Warejkisa, starając się zogniskować spojrzenie w pewnej odległości za jego plecami.

— Byłem wczoraj na pokazie nowego filmu — powiedział. — Nadzy i bosi. Zaakceptowaliśmy go, więc wkrótce wejdzie na ekrany. Niech pan go koniecznie obejrzy. Wie pan, tam jest pokazane…

Zaczął niespiesznie i szczegółowo opowiadać Warejkisowi treść tego koszmarnego gniotą, który zresztą naprawdę spodobał się, Fritzowi, w dodatku nie tylko jemu. Warejkis słuchał w milczeniu, od czasu do czasu kiwając głową w najbardziej niespodziewanych momentach jakby się reflektował. Jego twarz jak zwykle nie wyrażała niczego, prócz znużenia i boleści. Widać było, że już dawno stracił wątek i nic nie rozumie. W kulminacyjnym momencie, gdy do Warejkisa najwidoczniej dotarło, że będzie musiał wysłuchać wszystkiego do samego końca, Andrzej przerwał, otwarcie ziewnął i powiedział dobrodusznie: