Andrzej niepewnie popatrzył na Fritza. Heiger zmrużył oczy i z miną wodza — zdobywcy oglądał pole przyszłych działań. Kierowca wyłączył silnik. Zapanowała cisza. Natychmiast wypełniły ją dzikie, zupełnie niemiejskie dźwięki — wycie, pisk, niskie, aksamitne kląskanie, bekanie, mlaskanie, chrząkanie… W tym momencie oblegana kobieta zapiszczała z całych sił i Fritz przystąpił do akcji.
— Wychodzić! — skomenderował. — Z życiem, z życiem! Rozwinąć tyralierę… Tyralierę, mówię, a nie bajzel! Naprzód! W nich, dalej! Żeby mi tu żadnego bydlęcia nie zostało! Walić po głowach i po grzbiecie! Nie kłuć, bić! Naprzód, szybko! Nie zatrzymywać się, hej, wy tam…
Andrzej wyskoczył jako jeden z pierwszych. Nie miał zamiaru rozwijać tyraliery. Chwycił mocniej drąg i rzucił się na pomoc kobiecie. Na jego widok ogoniaści chuligani wydali z siebie diabelski chichot i, podskakując, pomknęli w górę ulicy, szyderczo kręcąc ohydnymi tyłkami. Kobieta nie przestawała piszczeć, z całych sił zaciskając oczy i pięści. Teraz nic jej już nie groziło, więc Andrzej zostawił ją i ruszył w stronę grabiących stragan bandytów.
To były potężne okazy, które z niejednego pieca chleb jadły. Zwłaszcza jeden, z czarnym jak węgiel ogonem; siedział sobie na beczce, wsadzał w nią długachną kosmatą łapę aż po ramię, wyciągał kiszone ogórki i smakowicie je chrupał, od czasu do czasu plując na swoich kompanów, którzy zawzięcie odrywali ścianę z dykty. Na widok zbliżającego się Andrzeja Czarny Ogon przestał żuć i uśmiechnął się pożądliwie. Andrzejowi zupełnie się ten uśmieszek nie spodobał, ale cofnąć się już nie mógł. Machnął metalowym drągiem, zaryczał „Poszedł!” i rzucił się naprzód.
Czarny Ogon jeszcze bardziej wyszczerzył zęby — miał kły jak rekin — leniwie zeskoczył z beczki, cofnął się o kilka kroków i zaczął się iskać pod pachą.
— Poszedł won, zarazo! — zaryczał Andrzej jeszcze głośniej, zamachnął się i uderzył drągiem w beczkę.
Wtedy Czarny Ogon uskoczył w bok i jednym susem znalazł się na gzymsie drugiego piętra. Zachęcony tchórzostwem przeciwnika, Andrzej skoczył do straganu i walnął łomem w ścianę. Konstrukcja zaczęła pękać i kumple Czarnego Ogona rozpierzchli się w różne strony. Plac boju był czysty. Andrzej rozejrzał się.
Szyków bojowych Fritza nie było jakoś widać. Wojownicy wałęsali się pojedynczo po opustoszałej ulicy, zaglądali w bramy, zatrzymywali się, zadzierali głowy do góry i gapili na pawiany, które oblepiły gzymsy. W oddali, kręcąc pałką nad głową i wzbijając tumany kurzu, inteligent prześladował jakąś kulawą małpę, która niespiesznie człapała dwa kroki przed nim. Nie było z kim wojować. Nawet Fritz stracił głowę. Stał obok ciężarówki, marszczył brwi i gryzł palec.
Pawiany, chociaż już się niemal uciszyły, poczuły widać, że nic im nie zagraża i znowu zaczęły pyskować między sobą, drapać się i kopulować. Najbardziej bezczelne schodziły niżej i robiły pogardliwe miny. Andrzej znowu zobaczył Czarnego Ogona: po drugiej stronie ulicy siedział na latarni i chichotał. W stronę latarni szedł groźnie wyglądający, niewysoki, czarniawy, przypominający Greka mężczyzna. Zamachnął się i z całej siły cisnął w małpę metalową tyką. Rozległ się brzęk, posypało się potłuczone szkło, a Czarny Ogon, zaskoczony, podskoczył na metr, o mało nie spadł, zręcznie przytrzymał się ogonem, przyjął poprzednią pozycję, a potem nagle wygiął grzbiet i oblał Greka strumieniem rzadkiego kału. Andrzej, czując, że wszystko podchodzi mu do gardła, odwrócił się. Klęska była absolutna i wyglądało na to, że nic już nie można zrobić. Andrzej podszedł do Fritza i zapytał:
— No i co teraz?
— Cholera wie — powiedział ze złością Fritz. — Przydałby się miotacz ognia…
— A może by tak nazwozić cegieł? — podszedł do nich pryszczaty chłopak w kombinezonie. — Jestem z cegielni. Samochód jest, obrócimy w pół godziny…
— Nie — odparł stanowczo Fritz. — To bez sensu. Powybijamy wszystkie szyby, a potem one będą w nas rzucać tymi cegłami… Tu by się przydała jakaś pirotechnika… Rakiety, petardy… Ech, gdyby tak parę butli fosgenu!
— Skąd w mieście petardy? — odezwał się pogardliwy bas. — A jeśli chodzi o fosgen, osobiście już wolę pawiany…
Wokół dowództwa zaczął się zbierać tłum. Tylko czarniawy Grek nie podchodził — klnąc jak szewc, obmywał się przy hydrancie.
Kątem oka Andrzej obserwował, jak Czarny Ogon i jego kumple znowu chyłkiem zbliżają się do straganu. Gdzieniegdzie w oknach zaczęły pojawiać się blade ze strachu albo czerwone ze złości twarze tubylców, przeważnie kobiet.
— No i co tak stoicie?! — krzyczały z okien. — Pogońcie ich, jesteście mężczyznami, czy nie?… Patrzcie, grabią stragan!… Chłopy, czemu nic nie robicie? Ej, ty, blondas! Rozkazuj albo co?… Co stoicie jak słupy?… Jezus Maria, dzieci mi płaczą! Zróbcie coś, żebyśmy mogli wyjść!… Co z was za mężczyźni! Małp się przestraszyli!…
Wojownicy, zawstydzeni, odcinali się ponuro. Zapanowało przygnębienie.
— Strażaków! Strażaków trzeba wezwać! — uparcie powtarzał pogardliwy bas. — Z drabinami, pompami…
— Co pan, skąd wziąć tylu strażaków…
— Strażacy są na Głównej.
— A może zapalimy pochodnie? Może one boją się ognia?
— Do diabła! Po jaką cholerę zabierali policjantom broń? Teraz niech rozdadzą!
— A może byśmy, chłopaki, wrócili do domu? Jak pomyślę, że moja żona tam teraz siedzi sama…
— Niech pan da spokój. Każdy ma żonę. Te kobiety to przecież też czyjeś żony.
— Co racja, to racja…
— A może wejść na dach? Byśmy ich z dachu… czymś… no…
— A niby czym, głąbie? Może twoją pałką?
— Uuuch, gady! — zawył nagle z nienawiścią bas, rozpędził się i z wysiłkiem cisnął łomem w nieszczęsny stragan. Przebił na wylot ściankę z dykty. Szajka Czarnego Ogona popatrzyła zdziwiona, a po chwili znowu zabrała się za ogórki i kartofle. Kobiety w oknach zachichotały drwiąco.
— No cóż — powiedział ktoś rozsądnie. — Nasza obecność przynajmniej trochę je krępuje, nigdzie dalej nie pójdą. Dobre i to. Póki tu jesteśmy, nie odważą się ruszyć w głąb miasta…
Wszyscy jednocześnie zaczęli się rozglądać i gadać. Rozsądnego uciszyli od razu. Po pierwsze, okazało się, że pawiany i tak przesuwają się w głąb, nie zwracając uwagi na ich obecność. Po drugie, nawet gdyby nie ruszały się z miejsca, to co, rozsądny zamierza tu nocować? Zamieszkać? Spać? Srać tu i sikać?…
W tym momencie dał się słyszeć miarowy stukot kopyt i ciężkie skrzypienie. Wszyscy popatrzyli na ulicę i umilkli. Ulicą jechał powoli dwukonny wóz. Na wozie, zwieszając nogi w grubych butach, drzemał potężny mężczyzna, ubrany w wypłowiałą wojskową bluzę rosyjskiego kroju i w wypłowiałe bawełniane bryczesy. Przekrzywioną głowę pokrywały gęste, potargane kasztanowate włosy. W ogromnych, brązowych dłoniach trzymał niedbale lejce. Konie — jeden gniady, a drugi jabłkowity — szły leniwie i, jak się zdawało, też drzemały.
— Na rynek jedzie — powiedział ktoś z szacunkiem. — Farmer.
— Tak, farmerzy na razie nie mają się co martwić! Jeszcze nieprędko te łajzy do nich dotrą…