Выбрать главу

Arkadij i Borys Strugaccy

MIASTO SKAZANE

— Jak się macie, karasie?

— Dziękujemy, mamy się.

Walentin Katajew

…Znam uczynki twoje i trud, i wytrwałość,

i wiem, że nie możesz ścierpieć złych,

i że doświadczyłeś tych,

którzy podają się za apostołów, a nimi nie są,

i stwierdziłeś, że są kłamcami…

Objawienie św. Jana (Apokalipsa)

Przekład: Ewa Skórska

Wydawca: Amber, Warszawa, 1997

CZĘŚĆ 1. ŚMIECIARZ

ROZDZIAŁ 1

Kubły były zardzewiałe, pogięte i miały odstające klapy. Spod klap wystawały strzępy gazet, zwisały obierki. Przypominało to paszcze niechlujnych pelikanów, którym jest wszystko jedno, co zjadają. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że nie sposób podnieść takiego ciężaru, ale tak naprawdę we dwóch z Wanem mogli je jednym szarpnięciem unieść ku wyciągniętym rękom Donalda i postawić na brzegu otwartej klapy ciężarówki. Trzeba tylko było uważać na palce. Potem, gdy Donald przesuwał kubeł w głąb budy, mogli poprawić rękawice i chwilę pooddychać przez nos.

Z otwartej bramy ciągnęło wilgotnym, nocnym chłodem. Pod sklepieniem, na obrośniętym brudem kablu, huśtała się goła żółta żarówka. W jej świetle Wan wyglądał jak człowiek chory na żółtaczkę. Twarzy Donalda w ogóle nie było widać — zasłaniał ją cień ronda jego teksaskiego kapelusza. Szare, obdrapane, spękane ściany, kłaki zakurzonej pajęczyny w rogach sufitu, nieprzyzwoite rysunki rozebranych kobiet naturalnej wielkości, a przy drzwiach do stróżówki nieporządna sterta pustych butelek i puszek, które Wan zbierał, starannie sortował i oddawał do skupu….

Gdy został już ostatni kubeł, Wan wziął miotłę i szufelkę i zabrał się za sprzątanie walających się na asfalcie śmieci.

— Niech pan przestanie, Wan — powiedział rozdrażniony Donald. — Za każdym razem to samo. Czyściej tu i tak nie będzie.

— Dozorca sprzątać musi — zauważył pouczająco Andrzej, kręcąc prawą dłonią i koncentrując się na odczuwanym bólu. Wydawało mu się, że naderwał sobie ścięgno.

— Przecież i tak znowu naśmiecą — powiedział Donald z nienawiścią. — Nawet się nie obejrzymy, jak będzie tu jeszcze brudniej niż przedtem.

Wan wsypał śmieci do ostatniego kubła, upchał je szufelką i zatrzasnął klapę.

— Gotowe — rzekł, rozglądając się dookoła.

W bramie było teraz czysto. Wan popatrzył na Andrzeja z uśmiechem. Potem zerknął na Donalda i powiedział:

— Chciałbym panu tylko przypomnieć…

— Dobra, dawajcie — niecierpliwił się Donald. Raz i dwa: Andrzej i Wan szarpnięciem podnieśli kubeł. Trzy i cztery: Donald schwycił go, stęknął, sapnął i wypuścił. Kubeł przechylił się i bokiem upadł na asfalt. Zawartość wystrzeliła na dziesięć metrów, jak z katapulty. Kubeł, z którego ciągle wysypywały się śmieci, poturlał się na podwórko. Głuche echo pomknęło pomiędzy ścianami domów ku czarnemu niebu.

— O ty w mordę i nożem, cholera jasna, psiakrew! — zawołał Andrzej, który ledwie zdążył odskoczyć. — Dziurawe ręce!

— Chciałem panu tylko przypomnieć — odezwał się łagodnie Wan — że ten kubeł ma urwany uchwyt.

Wziął miotłę, szufelkę i zabrał się za sprzątanie. Donald przysiadł na brzegu budy i opuścił ręce między kolana,

— Przekleństwo… — powiedział głucho. — Przeklęta podłość.

Coś z nim było ostatnio wyraźnie nie w porządku, a tej nocy w szczególności. Dlatego Andrzej nie wygłosił swojego sądu o profesorach i ich przydatności do prawdziwej pracy. Poszedł po kubeł, potem wrócił do ciężarówki, zdjął rękawice i wyciągnął papierosy. Z pustego kubła śmierdziało niemiłosiernie, więc Andrzej czym prędzej sam zapalił, a dopiero potem zaproponował papierosa Donaldowi. Donald w milczeniu pokręcił głową. Trzeba było coś zrobić, żeby poprawić nastrój. Andrzej wrzucił spaloną zapałkę do kubła i zaczął mówić:

— Żyli sobie w pewnym miasteczku dwaj asenizatorzy, ojciec i syn. Nie było tam kanalizacji, tylko doły z wiadomo czym. I oni to wiadomo co wybierali wiadrem i przelewali do swojej beczki. Ojciec, jako bardziej doświadczony specjalista, schodził na dół, a syn podawał mu z góry wiadro. I pewnego razu syn nie utrzymał wiadra i całą zawartość wylał na ojca. No, ojciec wytarł się, popatrzył na niego z dołu do góry i powiedział z goryczą: „Sieroto ty, boża ofermo! Rozumu za grosz! W ten sposób przez całe życie będziesz na górze sterczał!”

Andrzej oczekiwał, że Donald przynajmniej się uśmiechnie. Donald był zwykle człowiekiem wesołym, towarzyskim, nigdy nie chodził z nosem na kwintę. Było w nim coś z wiecznego studenta. Ale teraz tylko zakaszlał i głucho powiedział:

— I tak nie da rady oczyścić wszystkich dołów.

A Wan, który cały czas krzątał się przy kuble, zareagował jeszcze dziwniej — nagle zapytał z zainteresowaniem:

— A po ile ono u was jest?

— Co po ile? — nie zrozumiał Andrzej.

— Gówno. Drogie?

Andrzej zaśmiał się z niedowierzaniem.

— Jak by ci to powiedzieć… Zależy czyje…

— To macie różne? — zdziwił się Wan. — A u nas wszystkie jednakowe. A czyje jest najdroższe?

— Profesorskie — odpowiedział natychmiast Andrzej. Po prostu nie mógł się powstrzymać.

— Aaa!…

— Wan wsypał do kubła kolejną szufelkę śmieci i pokiwał głową. — Jasne. U nas na wsi nie było profesorów i dlatego cena była jednakowa — pięć juanów za wiadro. To w Syczuanie, a w Czangszi, na przykład, ceny dochodziły do siedmiu, a nawet ośmiu juanów.

Andrzej w końcu zrozumiał. Nagle poczuł chęć, żeby zapytać, czy to prawda, że Chińczyk, który przyszedł na proszony obiad, ma obowiązek wypróżnić się w ogrodzie gospodarza. Ale oczywiście nie wypadało się czymś takim interesować.

— Jak tam u nas teraz, to nie wiem — ciągnął Wan. — Ostatnio nie mieszkałem na wsi. A dlaczego akurat profesorskie jest u was najdroższe?

— Żartowałem — przyznał się Andrzej z miną winowajcy. — U nas się tym w ogóle nie handluje.

— Handluje się — powiedział Donald. — Nawet tego pan nie wie.

— A pan nawet to wie — odciął się Andrzej.

Jeszcze miesiąc temu Andrzej zacząłby się w tym miejscu ostro kłócić z Donaldem. Potwornie go denerwowało, że Amerykanin przez cały czas opowiadał o Rosji takie rzeczy, o których Andrzej nie miał zielonego pojęcia. Kiedyś był przekonany, że Donald po prostu wciska mu kit albo powtarza przesiąknięte żółcią brednie Hersta. „Do diabła z waszym Herstem!” — opędzał się. Ale potem pojawił się ten frajer Izia Katzman i Andrzej przestał zaprzeczać, tylko się odcinał. Diabli ich wiedzą, skąd oni to wszystko brali. Swoją bezsilność tłumaczył tym, że on sam pojawił się tutaj z pięćdziesiątego pierwszego, a ci dwaj — z sześćdziesiątego siódmego.

— Szczęśliwy z pana człowiek — powiedział nagle Donald, wstał i poszedł do kubłów przy kabinie. Andrzej wzruszył ramionami i, próbując uwolnić się od niesmaku wywołanego tą rozmową, włożył rękawice i zaczął pomagać Wanowi sprzątać śmierdzące śmieci. No dobra, no i nie wiem. Gówno, rzeczywiście. A co ty wiesz o całkach? Albo, powiedzmy, o stałej Hubble'a? Trudno wszystko wiedzieć. Gdy Wan upychał w kuble resztę śmieci, w bramie pojawiła się elegancka sylwetka policjanta Kensi Ubukaty.

— Proszę tędy — rzucił do kogoś przez ramię i zasalutował Andrzejowi. — Cześć pracy, śmieciarze!

Z cienia bramy weszła w krąg żółtego światła dziewczyna i stanęła obok Kensiego. Była bardzo młoda, mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat, i bardzo mała — niskiemu policjantowi sięgała zaledwie do ramienia. Miała na sobie gruby sweter z bardzo szerokim kołnierzem i krótką spódnicę. Od bladej chłopięcej twarzy wyraźnie odcinały się mocno umalowane wargi. Długie jasne włosy spadały na ramiona.

— Proszę się nie bać — uśmiechnął się uprzejmie Kensi. — To tylko nasi śmieciarze. Na trzeźwo zupełnie niegroźni… Wan! — zawołał. — To Selma Nagel, nowa. Jest zarządzenie, żeby ją ulokować u ciebie, pod osiemnastką. Osiemnastka wolna?