— Tak — ciągnął Jurij Konstantynowicz. — Wyłączyli, znaczy, słońce. A tamten do mnie mówi: „Chodźmy, ja tu znam takie jedno miejsce”. Pojechaliśmy tam, wypiliśmy, przegryźliśmy. Wiesz, jak w mieście z wódką, a ja mam samogon. Oni, widzisz, muzykę stawiali, a ja wypitkę. No i kobity, oczywiście… — Dawydow na samo wspomnienie zaruszał brodą, po czym ściszył głos i mówił dalej: — U nas, bracie, na bagnach z kobitami bardzo cienko. Jest, rozumiesz, jedna wdowa, no to chodzimy do niej… mąż jej w zeszłym roku utonął… No i wiesz, jak to wychodzi; łazić łazisz, podziać się nie ma gdzie, a potem to jej młockarnię zreperuj, to przy zbiorach pomóż, to kultywator… A, zaraza! — pociągnął batem po pawianie, który lazł za wozem. — Życie tam u nas, bracie, jak w czasie wojny. Bez broni nie da rady. A ten białas to kto? Niemiec?
— Niemiec — wyjaśnił Andrzej. — Były podoficer, pod Königsbergiem trafił do niewoli, a z niewoli — tutaj…
— No, coś mi się tak zdawało, morda jakaś taka nieprzyjemna — powiedział Dawydow. — Do samej Moskwy mnie gnali, świnie, do szpitala mnie zagnali, pół tyłka straciłem. Aleja potem też im dałem. Czołgistą jestem. Ostatnio to już pod Pragą się paliłem… — znowu zaruszał brodą. — No i powiedz, jakie to życie! Gdzieżeśmy się spotkali!
— Nie, nie, to jest całkiem niezły chłop — sprzeciwił się Andrzej. — I śmiały. Lubi się szarogęsić, ale robotnik z niego dobry, energiczny. Dla Eksperymentu całkiem pożyteczny człowiek. Organizator.
Dawydow jakiś czas milczał, cmokając na konie.
— Przyjeżdżał do nas taki jeden w zeszłym tygodniu — odezwał się w końcu. — No to zebraliśmy się u Kowalskiego, też farmer, Polak, dziesięć kilometrów ode mnie mieszka, dom ma ładny, duży. Taak… Zebraliśmy się, znaczy. No, a ten jak nie zacznie nam gadać, czy my właściwie rozumiemy zadania Eksperymentu. A on sam z merostwa, z działu rolnictwa. No i widzimy, że idzie ku temu, że jeżeli, powiedzmy, prawidłowo rozumiemy Eksperyment, to dobrze by było podnieść nam podatek… A żonę masz? — zainteresował się nagle.
— Nie — powiedział Andrzej.
— Pytani dlatego, że gdzieś bym przenocował. Mam tu jeszcze jutro coś do załatwienia.
— Nie ma sprawy! — zawołał Andrzej. — O czym tu gadać? Niech pan przyjeżdża, nocuje, miejsca starczy, a mnie będzie miło…
— No to i mnie będzie miło. — Dawydow uśmiechnął się. — Było nie było, rodacy.
— Niech pan zapisze adres. Ma pan na czym?
— Mów. Zapamiętam.
— Adres nietrudny: ulica Główna, dom sto piąty, mieszkania szesnaście. Od podwórza. Jak by mnie przypadkiem nie było, to niech pan zajrzy do dozorcy, to taki Chińczyk, Wan, zostawię panu u niego klucz.
Dawydow bardzo mu się spodobał, chociaż poglądy mieli trochę inne.
— Z którego rocznika jesteś? — zapytał Dawydow.
— Z dwudziestego ósmego.
— A tutaj od kiedy?
— Od pięćdziesiątego pierwszego. Dopiero od czterech miesięcy.
— Aha. A ja przyjechałem tutaj w czterdziestym siódmym… Powiedz no mi, Andriucha, jak tam u nas na wsi — lepiej?
— Pewnie, że tak! — odpowiedział Andrzej. — Wszystko odbudowali, ceny co roku spadają. Osobiście nie byłem po wojnie na wsi, ale jeśli wierzyć kinu i książkom, to teraz na wsi dostatnio żyją…
— Mmm… Kino — powiedział z powątpiewaniem Dawydow. — Kino to, widzisz, taka sztuka…
— Ależ nie, dlaczego… Wmieście, w sklepach, wszystko jest. Kartki już dawno zniesione. A skąd to wszystko? Ze wsi…
— Że ze wsi, to prawda. A ja, rozumiesz, wracam z frontu — żony nie ma, umarła. Syn przepadł bez wieści. We wsi pustka. Dobra, myślę, jakoś to będzie. Kto wojnę wygrał? My! Znaczy, teraz nasza kolej. Proponują mi, żebym został przewodniczącym. Zgodziłem się. We wsi same baby, nawet nie trzeba się było żenić. Czterdziesty szósty jakoś przeżyłem, no, myślę, teraz będzie lżej… — nagle zamilkł i długo się nie odzywał, jakby zapomniał o Andrzeju. — Szczęście dla całej ludzkości! — wykrzyknął nieoczekiwanie. — A ty jak, wierzysz w to?
— Oczywiście.
— Ja też uwierzyłem. Nie, myślą, ze wsią to coś nie tak. Jakiś błąd. Przed wojną — za pierś, po wojnie — za gardło. Nie, myślę, w ten sposób to nas zaduszą… I życie, rozumiesz, nieprzeniknione, jak generalskie epolety. Już i pić zacząłem, a tu — Eksperyment. — Westchnął ciężko. — Znaczy, myślisz, że im wyjdzie z tym Eksperymentem?
— Dlaczego im? Nam!
— Niech będzie, że nam. Wyjdzie czy nie?
— Powinno wyjść — powiedział twardo Andrzej. — Wszystko zależy tylko od nas.
— To, co od nas zależy, to robimy. Tam robiliśmy, tu robimy… Pewnie, że tak w ogóle, to grzech narzekać. Życie ciężkie, ale bez porównania… Najważniejsze — że to ty, ty, rozumiesz? A jak przyjedzie jakiś, upuścisz go do wygódki i dobra nasza!… Partyjny? — zapytał nagle.
— Komsomołce. Coś pan, Juriju Konstantynowiczu, czarno to wszystko widzi. Eksperyment to Eksperyment. Trudno, błędów jest sporo, ale pewnie inaczej nie można. Każdy na swoim posterunku, każdy tyle, ile może.
— A ty na jakim jesteś posterunku?
— Śmieciarz — dumnie odpowiedział Andrzej.
— Ważny posterunek. A jaką masz specjalizację?
— Specjalizację mam bardzo specjalną. Astronom.
Powiedział to nieśmiało i popatrzył na Dawydowa spode łba, spodziewając się żartów. Ale Dawydowa strasznie to zainteresowało.
— Naprawdę jesteś astronomem? Słuchaj no, bracie, to ty powinieneś wiedzieć, dokąd nas zaniosło. Planeta to czy może gwiazda? U nas, na bagnach znaczy, co wieczór się o to kłócą, biją się nawet, słowo! Nachleją się bimbru i dawaj, co tam komu do łba przyjdzie… Są tacy, co sądzą, że siedzimy jak w akwarium — ale tutaj, na Ziemi. Wielkie takie akwarium, tylko zamiast ryb — ludzie. Jak Boga kocham! A ty jak sądzisz, z naukowego punktu widzenia?
Andrzej podrapał się po karku i roześmiał. U niego w mieszkaniu z tego samego powodu też niemal dochodziło do bójek — i to bez żadnego bimbru. A co do akwarium, to tak samo, używając tych samych słów, śmiejąc się i parskając, rozwodził się Izia Katzman.
— Jak by ci to, widzisz… — zaczął. — To nie takie proste. Niepojęte. A z naukowego punktu widzenia tylko jedno ci powiem: niemożliwe, żeby to była inna planeta, a tym bardziej gwiazda. Według mnie, wszystko tutaj jest sztuczne i nie ma żadnego związku z astronomią.
Dawydow pokiwał głową.
— Akwarium — powiedział z przekonaniem. — I słońce takie jak żarówka, i żółta ściana aż do nieba… Słuchaj no, a tą uliczką to do rynku dojadę?
— Dojedziesz — powiedział Andrzej. — Adresu nie zapomniałeś?
— Nie zapomniałem. Wieczorem będę…
Dawydow pogonił konie batem, gwizdnął i wóz, łomocząc, skrył się w uliczce. Andrzej poszedł w stronę domu. A to ci chłop, pomyślał wzruszony. Żołnierz! Eksperymentu nie przyjmuje, od kłopotów ucieka, ale przecież nie ja go będę sądzić. Ranny, gospodarstwo zniszczone, mógł chłop nie wytrzymać?… A i tutaj też mu pewnie za słodko nie jest. A przecież nie on jeden taki, pełno ich tutaj…
Na Głównej szarogęsiły się pawiany. Czy Andrzej już się do nich przyzwyczaił, czy może to one jakoś się zmieniły, dość, że teraz nie wydawały mu się tak bezczelne, ani tym bardziej straszne, jak kilka godzin temu. Spokojnie sadowiły się w plamach słońca, trajkotały, iskały się, a gdy przechodzili koło nich ludzie, wyciągały kosmate łapy z czarnymi dłońmi i prosząco mrugały łzawiącymi oczami. Wyglądało to tak, jakby w mieście nagle pojawiła się ogromna masa żebraków.
Przed bramą swojego domu Andrzej zobaczył Wana. Ten siedział na słupku, smutny i zgarbiony, opuszczając zmęczone ręce między kolana.
— Straciliście kubły? — zapytał nie podnosząc głowy. — Popatrz, co się wyrabia…
Andrzej zajrzał do bramy i przeraził się. Nawalili śmieci prawie pod samą żarówkę. Tylko do drzwi stróżówki prowadziła wąziutka ścieżka.