Szef zapadł w fotel i przez jakiś czas milczał, coraz głośniej poświstując i coraz bardziej szczerząc zęby.
— Walczymy z gangsterami, rekietierami, chuliganami. To wiedzą wszyscy, to jest dobre, potrzebne. Ale niebezpieczeństwo numer jeden — to nie oni, Woronin. Po pierwsze, istnieje takie zjawisko przyrody jak Antymiasto. Słyszał pan? Nie słyszał pan. I dobrze. Nie powinien pan był słyszeć. Żeby od pana też nikt o tym nie usłyszał! Tajemnica służbowa z dwoma zerami. Antymiasto. Mamy informacje, że na północy istnieją jakieś osiedla — jedno, dwa, kilka — nie wiadomo. A oni o nas wiedzą wszystko! Istnieje możliwość najazdu, Woronin. To bardzo niebezpieczne. To byłby koniec naszego miasta. Koniec Eksperymentu. Mamy do czynienia ze szpiegostwem, z próbami sabotażu, dywersji, z rozprzestrzenianiem histerycznych i szkodliwych plotek. Rozumie pan sytuację, Woronin? Widzę, że tak. Jeszcze coś. Tutaj, w samym mieście, obok nas, wśród nas, żyją ludzie, którzy przybyli tu nie dla Eksperymentu, a z innych, bardziej lub mniej wyrachowanych powodów. Nihiliści, wewnętrzni pustelnicy, elementy wątpiące, anarchiści. Niewielu z nich jest aktywnych, ale nawet bierni mogą być niebezpieczni. Podrywanie moralności, niszczenie ideałów, próby nastawiania jednych warstw społeczeństwa przeciwko innym, destrukcyjny sceptycyzm. Przykład: pański dobry znajomy, niejaki Katzman…
Andrzej drgnął. Szef spojrzał na niego ciężko spod spuchniętych powiek, przez chwilę nic nie mówił, po czym powtórzył:
— Józef Katzman. Interesujący człowiek. Mamy informacje, że często zapuszcza się na północ, przebywa tam jakiś czas, po czym wraca. Poza tym zaniedbuje swoje obowiązki służbowe, ale to ju nas nie interesuje. Prowadzi rozmowy. O tym to już powinien coś pan wiedzieć.
Andrzej odruchowo skinął głową, ale natychmiast spostrzegł się i przybrał kamienny wyraz twarzy.
— Co dla nas najważniejsze, został zauważony w pobliżu Budynku. Dwa razy. Po raz pierwszy widziano, jak stamtąd wychodził. Wydaje mi się, że znalazłem dobry przykład i trafnie połączyłem go ze sprawą Budynku. Musi się pan zająć tą sprawą, Woronin. Nie mogę powierzyć jej nikomu innemu. Są inni ludzie, tak samo pewni jak pan, dużo bardziej sensowni, ale zajęci. Wszyscy. Co do jednego. Mają dziesiątki spraw. Tak więc niech pan forsuje sprawę Budynku, Woronin. Postaram się pana uwolnić od pozostałych zadań Jutro punktualnie o szesnastej przyjdzie pan do mnie i przedstaw swój plan.
Andrzej wstał.
— Aha! Radzę panu zwrócić uwagę na sprawę Spadającyc Gwiazd. Baczną uwagę. To może mieć jakiś związek. Tę sprawę prowadzi teraz Czaczua, niech pan do niego pójdzie, zapozna się z nią Poradzi…
Andrzej ukłonił się niezgrabnie i skierował do wyjścia.
— Jeszcze jedno! — powiedział szef i Andrzej zatrzymał się pr samych drzwiach. — Niech pan pamięta: sprawą Budynku specjalnie interesuje się główny prokurator. Specjalnie! Tak więc oprócz pana będzie się tym zajmował ktoś z prokuratury. Niech pan się postara nic nie przeoczyć, ani w związku z pańskimi skłonnościami, w ogóle. Niech pan idzie, Woronin.
Andrzej zamknął za sobą drzwi i oparł się o ścianę. Odczuł jakąś niezrozumiałą, nieokreśloną wewnętrzną pustkę. Oczekiwał bury, nagany, może nawet zwolnienia albo przeniesienia do policji. Zamiast tego otrzymał, można powiedzieć, pochwałę, został wyróżniony, bo powierzono mu jedną z najważniejszych spraw. Jeszcz rok temu, gdy był śmieciarzem, służbowy ochrzan zepchnąłby go w otchłań rozpaczy, a odpowiedzialne zadanie wyniosło na szczyt radości i entuzjazmu. A teraz w jego duszy panował jakiś nieokreślony mrok. Andrzej ostrożnie próbował to zrozumieć i jednocześnie wyłuskać nieuniknione komplikacje i niewygody, które musiały pojawić się w tej nowej sytuacji.
Izia Katzman… Gaduła. Papla. Niedobry, jadowity język. Cynik. A jednocześnie — nic nie poradzisz — taki zupełnie, aż do głupoty bezinteresowny, dobroduszny, taki życiowo bezradny… I sprawa Budynku. I Antymiasto. Cholera… No dobra, jakoś to będzie…
Wrócił do swojego gabinetu i z pewnym zdziwieniem zobaczył tam Fritza. Heiger siedział przy biurku, palił jego papierosy i z uwagą przeglądał powyciągane z sejfu akta jego spraw.
— No, jak tam, zdrowo oberwałeś? — zapytał, podnosząc oczy na Andrzeja.
Andrzej, nie odpowiadając, wziął papierosa, zapalił i kilka razy mocno się zaciągnął. Rozejrzał się, gdzie by tu usiąść, i zauważył pusty taboret.
— A ten gdzie jest?
— W karcerze — odpowiedział pogardliwie Fritz. — Wysłałem go na noc do karceru, zabroniłem dawać jedzenie, picie i papierosy. Rozkleił się zupełnie, przyznał do wszystkiego i jeszcze nam powiedział o dwóch innych, o których nic nie wiedzieliśmy. Ale nie zaszkodzi jeszcze na koniec dać łobuzowi lekcję. Tu gdzieś protokół… — przerzucił kilka teczek. — Protokół już wpiąłem, sam znajdziesz. Jutro możesz przekazać do prokuratury. Udało się z niego wyciągnąć kilka interesujących rzeczy, mogą się kiedyś przydać…
Andrzej palił i patrzył na tę pociągłą, wypielęgnowaną twarz, na bystre, wodniste oczy, mimo woli zachwycał się pewnymi ruchami wielkich, prawdziwie męskich dłoni. Fritz zmężniał ostatnio. Już prawie nie zostało w nim nic z nadętego podoficerka. Tępą bezczelność zastąpiła ukierunkowana pewność siebie. Nie obrażał się więcej o żarty, nie kamieniała mu twarz, w ogóle nie zachowywał się jak osioł. Przez jakiś czas przychodził do Selmy, potem wynikł tam jakiś skandal. Andrzej też mu powiedział parę słów i Fritz uspokoił się.
— I co się tak na mnie gapisz? — z życzliwym zainteresowaniem zapytał Fritz. — Nie możesz przyjść do siebie po lewatywie? Nie przejmuj się, lewatywa przełożonego — radość dla podwładnego!
— Słuchaj no — odezwał się Andrzej. — Po co zacząłeś tę operetkę? Himmler, gestapo… Co to za nowinki w praktyce śledczej?
— Operetkę? — Fritz uniósł prawą brew. — To, przyjacielu, działa jak grom! — Zatrzasnął otwartą teczkę i wyszedł zza biurka. — Dziwię się, że tego nie robisz. Zapewniam cię, gdybyś mu powiedział, że pracowałeś w Czeka albo w GPU, a przy tym zaszczekał mu przed nosem nożyczkami, zacząłby ci buty całować… Zabrałem ci kilka spraw, ale masz takie zaległości, że i za rok byś tego nie przekopał… Wezmę je od ciebie, a potem jakoś się rozliczymy.
Andrzej popatrzył na niego z wdzięcznością, a Fritz przyjaźnie mrugnął. Sensowny chłopak z tego Fritza. I porządny towarzysz. No cóż, może tak właśnie trzeba pracować? Po jaką cholerą cackać się z tą hołotą! Rzeczywiście, na Zachodzie na śmierć ich wystraszyli piwnicami Czeka, a na takich padalców jak ten Błok wszystkie środki są dobre…
— Masz jakieś pytania? — zapytał Fritz. — Nie masz? To idę.
Wziął teczki pod pachę i wydostał się zza stołu.
— Aaa! — przypomniał sobie Andrzej. — Słuchaj, nie wziąłeś przypadkiem sprawy Budynku? Zostaw ją!…
— Sprawa Budynku? Nie, stary, mój altruizm tak daleko nie sięga. Sprawę Budynku to już musisz sam…
— Uhm — powiedział z posępnym zdecydowaniem Andrzej. Sam… A właśnie! Co to za sprawa Spadających Gwiazd? Nazwa znajoma, ale o co tam chodzi, co to za gwiazdy, nie pamiętam…
Fritz zmarszczył czoło, potem z ciekawością popatrzył na Andrzeja.
— Jest taka sprawa — zaczął. — Czyżby ci ją powierzyli? W takim razie przepadłeś. Ma ją Czaczua. Kompletna beznadzieja.
— Nie — westchnął Andrzej. — Nikt mi jej nie powierzał. Po prostu szef polecił mi zapoznać się z nią. To seria jakichś rytualnych zabójstw, czy coś takiego?
— Nie, niezupełnie. Chociaż… może i tak. Ta sprawa, przyjacielu, ciągnie się już kilka lat. Pod Ścianą od czasu do czasu znajdują roztrzaskanych ludzi, którzy najwidoczniej spadli ze Ściany, z dużej wysokości…
— Jak to że Ściany? — zdziwił się Andrzej. — To można na nią wejść? Przecież ona jest gładka… I po co? Nawet nie widać wierzchołka.
— O to właśnie chodzi! Na początku myśleli, że tam, na górze,! też jest miasto, takie jak nasze, i zrzucają tych ludzi do nas z ichniego urwiska, no, tak jak u nas można by zrzucić w przepaść. Ale później dwukrotnie rozpoznano ciała: okazało się, że to nasi, miejscowi… Jak oni się tam dostali, nikt nie rozumie. Na razie można tylko przypuszczać, że to jacyś zrozpaczeni alpiniści próbowali wydostać! się z miasta górą. Ale z drugiej strony… W ogóle to niejasna sprawa, Nie do ruszenia, jeśli chcesz znać moje zdanie. No dobra, to ja idę,|