— Zamknij się! — zawołał Andrzej, siłą woli zdławiając ciekawość, którą zawsze wywoływały w nim opowieści Izł. — W ogóle mnie to nie interesuje. Jak się tu znalazłeś? Skąd, do licha, wiesz, że byłem w Budynku?
— Ja też tam byłem — odpowiedział spokojnie Izia.
— Jasne — powiedział Andrzej. — I co się tam działo?
— No, sam najlepiej wiesz, co się działo. Skąd mam wiedzieć, co się zdarzyło z twojego punktu widzenia?
— A co się zdarzyło z twojego punktu widzenia?
— A to akurat zupełnie ciebie nie dotyczy. — Izia poprawił trzymaną na kolanach pękatą teczkę.
— Teczkę wziąłeś stamtąd? — zapytał Andrzej, wyciągając rękę.
— Nie — odparł Izia. — Nie stamtąd. Posłuchaj, co cię to obchodzi? Czegoś się do mnie przyczepił?
Nie rozumiał widać, co się dzieje. Andrzej też nie do końca to rozumiał i przez cały czas gorączkowo myślał, co powinien dalej robić.
— Wiesz, co jest w tej teczce? — zapytał Izia. — Przekopałem stare merostwo, piętnaście kilometrów stąd. Cały dzień tam siedziałem, słońce zgasło, zrobiło się ciemno jak w dupie u Murzyna, oświetlenia to tam, rozumiesz, nie ma już od dwudziestu lat… Błąkałem się, błądziłem, ledwo udało mi się wydostać na Główną — dookoła ruiny, jakieś dzikie wrzaski…
— No właśnie — powiedział Andrzej. — Nie wiesz, że w starych rumach nie wolno grzebać?
Zapał znikł z oczu Izi. Popatrzył uważnie na Andrzeja. Chyba zaczynał rozumieć.
— Co ty — ciągnął Andrzej — chcesz tu przywlec jakąś infekcję?
— Coś mi się nie podoba twój ton — uśmiechnął się krzywo Izia. — Jakoś dziwnie ze mną rozmawiasz.
— A ty mi się cały nie podobasz! — krzyknął Andrzej. — Po co mi wbijałeś do głowy, że Czerwony Budynek to mit? Wiedziałeś przecież, że tak nie jest. Kłamałeś. Po co?
— Co to, przesłuchanie? — zapytał Izia.
— A jak myślisz?
— Ja myślę, że uderzyłeś się mocno w głowę. Myślę, że powinieneś umyć się w zimnej wodzie i dojść do siebie.
— Daj mi teczkę — powiedział Andrzej.
— A pójdziesz ty w…! — krzyknął Izia, wstając. Zbladł.
Andrzej też wstał.
— Pojedziesz ze mną.
— Nie mam zamiaru — odpowiedział ostro Izia. — Chcę zobaczyć nakaz aresztowania.
Andrzej, zielony z nienawiści, nie spuszczając oczu z Izi, powoli rozpiął kaburę i wyciągnął pistolet.
— Naprzód — rozkazał.
— Idiota… — wymamrotał Izia. — Zgłupiał do reszty.
— Milczeć! — krzyknął Andrzej. — Naprzód!
Pchnął Izie lufą w bok i Izia posłusznie pokuśtykał przez ulicę. Miał chyba obtarte nogi, mocno kulał.
— Zdechniesz ze wstydu — powiedział przez ramię. — Obudzisz się i spalisz ze wstydu…
— Bez dyskusji!
Podeszli do motocykla, policjant zręcznie odchylił osłonę kosza. Andrzej machnął lufą pistoletu.
— Wsiadaj.
Milczący teraz Izia usiadł niezgrabnie. Policjant szybko wskoczył na siodełko, Andrzej ulokował się za nim. Wsunął pistolet do kabury. Silnik zawył, zaterkotał, motocykl ruszył i podskakując na wybojach, pomknął z powrotem do prokuratury, strasząc świrów, którzy zmęczeni szwendali się bez celu po wilgotnej od rosy ulicy.
Andrzej starał się nie patrzeć na skulonego w koszu Izie. Pierwszy zapał minął i teraz czuł się niezręcznie — wszystko wydarzyło się tak jakoś błyskawicznie, zbyt pospiesznie, na chybcika, jak w tym dowcipie o niedźwiedziu, który huśtał zająca w kołysce bez dna. Dobra, zobaczymy…
W przedsionku prokuratury Andrzej, nie patrząc na Izie, wydał policjantowi rozkaz zarejestrowania zatrzymanego i dostarczenia dyżurnemu na górze. Przeskakując po trzy stopnie, poszedł do swojego gabinetu.
Było koło czwartej — najgorętszy okres. Na korytarzach stali albo siedzieli na długich, wypolerowanych wieloma tyłkami ławkach podejrzani i świadkowie. Wyglądali na obojętnych i sennych, prawie wszyscy rozdzierająco ziewali i wytrzeszczali osowiałe oczy. Od J czasu do czasu dyżurni zza swoich stolików ryczeli na cały budynek: i „Nie rozmawiać! Nie gadać!” Zza obitych dermą drzwi pokojów i przesłuchań dobiegał stuk maszyn do pisania, dudniące głosy, łzawe jęki. Było duszno, brudno i ciemno. Andrzejowi zrobiło się niedobrze, nagle zapragnął skoczyć do bufetu i wypić coś orzeźwiającego: filiżankę mocnej kawy albo nawet kieliszek wódki. I w tym momencie zobaczył Wana.
Wan siedział w kucki, oparty plecami o ścianę, w pozycji nieskończenie cierpliwego oczekiwania. Miał na sobie swój zwykły waciak, głowę wciągnął w ramiona, tak że kołnierz waciaka odchylał mu uszy. Na okrągłej twarzy bez zarostu malował się spokój. Drzemał.
— Co ty tu robisz? — zapytał zdziwiony Andrzej.
Wan otworzył oczy, podniósł się do połowy, uśmiechnął i powiedział:
— Aresztowano mnie. Czekam na wezwanie.
— Jak to aresztowano? Za co?
— Sabotaż — powiedział cichutko Wan.
Drzemiące obok potężne chłopisko w uświnionym płaszczu też otworzyło oczy, a raczej jedno oko — drugie zasłaniał fioletowy obrzęk.
— Jaki sabotaż?! — Andrzej był wstrząśnięty.
— Uchylanie się od prawa do pracy…
— Artykuł sto dwunasty, paragraf szósty — wyjaśnił rzeczowo chłop z obrzękiem. — Pół roku terapii na bagnach — i po wszystkim.|
— Niech się pan nie odzywa.
Chłop wymierzył w niego swój obrzęk, uśmiechnął się złośliwiej (Andrzej od razu przypomniał sobie i poczuł własną śliwę na czole) i wychrypiał pojednawczo:
— Mogę się nie odzywać. Czemu miałbym się odzywać, skoro i tak wszystko jasne?
— Nie rozmawiać! — zaryczał z oddali dyżurny. — Który się przykleją do ściany? Ty tam, odklej no się!
— Zaczekaj — powiedział Andrzej do Wana. — Dokąd cię wezwali? Tutaj? — wskazał drzwi pokoju numer dwadzieścia dwa, próbując przypomnieć sobie, czyj to gabinet.
— Dokładnie — wychrypiał chłop pospiesznie. — Do dwudziestego drugiego. Już od półtorej godziny podpieramy ścianę.
— Zaczekaj — powtórzył Andrzej i pchnął drzwi.
Przy stole zasiadał Heinrich Römer, młodszy śledczy i osobisty ochroniarz Friedricha Heigera, były bokser wagi średniej i monachijski bukmacher.
— Można? — zapytał Andrzej ale Römer nie odpowiedział. Był bardzo zajęty. Rysował coś na wielkiej płachcie brystolu, przechylając swoją zwierzęcą fizjonomię z rozpłaszczonym nosem to w jedną, to w drugą stronę. Sapał i nawet postękiwał z wysiłku. Andrzej zamknął za sobą drzwi i podszedł do stołu. Römer przerysowywał pornograficzną widokówkę. Brystol i widokówka podzielił na kwadraciki. Dzieło było ledwo zaczęte, na brystol naniesiono dopiero ogólne zarysy. Rysownika czekała praca godna tytana.
— Czym ty się na służbie zajmujesz, bydlaku? — zapytał z wyrzutem Andrzej.
Römer drgnął i podniósł oczy.
— A, to ty… — odetchnął z widoczną ulgą. — Czego chcesz?
— A więc to tak pracujesz? — zapytał gorzko Andrzej. — Tam ludzie czekają, a ty…
— Kto czeka? — Romer drgnął. — Gdzie?
— Twoi aresztowani czekają! — zawołał Andrzej.
— Aaa… No i co?
— Nic — powiedział Andrzej ze złością. Pewnie należało jakoś zawstydzić tego typa, przypomnieć draniowi, że przecież Fritz ręczył za niego, dawał za leniwego kretyna i nicponia słowo honoru; jednak Andrzej poczuł, że to ponad jego siły.
— Kto ci tak w łeb przyłożył? — z zawodowym zainteresowaniem zapytał Romer, oglądając Andrzej ową śliwę. — Ładnie…
— Nieważne — zniecierpliwił się Andrzej. — Chciałem się dowiedzieć, czy to ty masz sprawę Wana Lichuna?
— Wana Lichuna? — Romer przestał przyglądać się śliwie i w zadumie wsadził palec do prawej dziurki w nosie. — A bo co? — zapytał ostrożnie.
— Ty czy nie?
— A dlaczego pytasz?
— Dlatego że on siedzi przed twoimi drzwiami i czeka, a ty się tu świństwami zajmujesz!
— Dlaczego od razu świństwami? — obraził się Romer. — Popatrz, jakie ma cycki! Cudo! Widzisz?