— Nie mam obowiązku tłumaczyć się panu. Proszę odpowiadać na pytania.
— Nie mam zamiaru odpowiadać na głupie pytania. Myśli pan, że skoro kogoś tam spotkałem, to znaczy, że on rzeczywiście tam był. A to nie tak.
— Nie rozumiem. Proszę wyjaśnić.
— Ja też nie rozumiem — powiedział Izia. — To coś jakby sen. Majaczenie wzburzonego sumienia.
— Tak. Coś w rodzaju snu. Był pan dzisiaj w Czerwonym Budynku?
— No tak, byłem.
— Gdzie znajdował się Czerwony Budynek, gdy wchodził pan do niego?
— Dzisiaj? Dzisiaj tam, przy synagodze.
— Widział mnie pan tam?
Izia znowu się wyszczerzył.
— Widzę pana za każdym razem, gdy tam jestem.
— Także dzisiaj? — Także dzisiaj.
— Czym się zajmowałem?
— Rozpustą— powiedział z zadowoleniem Izia.
— Konkretnie?
— Spółkował pan, panie Woronin. Kopulował z kilkoma dziewczętami naraz, a jednocześnie głosił pan kastratom prawdy moralne. Wyjaśniał pan, że zajmuje się tymi sprawami nie dla własnej przyjemności, lecz dla dobra całej ludzkości.
Andrzej zacisnął zęby.
— A czym pan się zajmował? — zapytał po chwili milczenia.
— A tego to już panu nie powiem. Mam prawo.
— Kłamie pan — powiedział Andrzej. — Nie widział mnie pan tam. Oto pańskie własne słowa: „Sądząc po twoim wyglądzie, byłeś w Czerwonym Budynku…” A więc nie mógł mnie pan tam widzieć. Po co pan kłamie?
— Nie kłamię — odparł lekko Izia. — Było mi po prostu za pana wstyd i zdecydowałem dać do zrozumienia, że pana nie widziałem. Ale teraz to oczywiście co innego. Teraz moim obowiązkiem jest mówienie prawdy.
Andrzej odchylił się i założył ręce za oparcie krzesła.
— Mówi pan, że to coś w rodzaju snu. W takim razie jaka różnica, czy pan mnie tam widział czy nie? Po co wobec tego dawać do zrozumienia?…
— To nie tak — powiedział Izia. — Po prostu było mi wstyd za moje myśli. Zdaje się, że niesłusznie.
Andrzej podejrzliwie pokręcił głową.
— No dobrze. A teczkę też pan wyniósł z Czerwonego Budynku? To znaczy z własnego snu?
Twarz Izi zastygła.
— Jaką teczką? — zapytał nerwowo. — O jaką teczką mnie pan przez cały czas pyta? Nie miałem żadnej teczki.
— Niech pan przestanie, Katzman — Andrzej przymknął zmęczone oczy. — Teczkę widziałem i ja, i policjant, i nawet ten staruszek.. pan Stupalski. W sądzie i tak pan będzie musiał to wyjaśnić… Niech pan nie utrudnia!
Izia z nieruchomą twarzą rozglądał się po ścianach. Milczał.
— Załóżmy, że teczka nie pochodzi z Czerwonego Budynku ciągnął Andrzej. — W takim razie wychodzi na to, że dostał ją pan poza granicami miasta. Od kogo? Kto ją panu dał, Katzman?
Izia milczał.
— Co było w tej teczce? — Andrzej wstał i przeszedł się po gabinecie z założonymi za plecy rakami. — Człowiek ma w rękach teczkę. Zatrzymują go. Po drodze do prokuratury pozbywa się tej teczki. Ukradkiem. Dlaczego? Najwidoczniej w teczce znajdują się dokumenty, które go kompromitują… Nadąża pan za biegiem moich myśli, Katzman? Teczkę otrzymał pan poza granicami miasta. Jakie dokumenty, tam właśnie wręczone, mogą skompromitować mieszkańca naszego miasta? No, jakie, Katzman?
Izia bezlitośnie szarpał brodawkę i patrzył w sufit.
— Tylko niech pan się nie próbuje wywinąć, Katzman — uprzedził go Andrzej. — Niech pan nie próbuje sprzedać mi kolejnej bajki. Widzę pana na wylot. Co było w teczce? Spisy? Adresy? Instrukcje?
Izia nagle uderzył się dłonią w kolano.
— Słuchaj no, idioto! — krzyknął. — Co ty za głupoty opowiadasz? Kto ci to wmówił, przecież sam byś tego nigdy nie wymyślił! Jakie spisy, jakie adresy? Znalazł się specjalista od przesłuchań trzeciego stopnia! Znasz mnie trzy lata, wiesz, że grzebię w ruinach, studiuję historią miasta. Po jaką cholerę robisz ze mnie szpiega? Kto: tutaj może szpiegować, pomyśl tylko! Po co? Dla kogo?
— Co było w teczce?! — wrzasnął z całych sił Andrzej. — Niech! pan przestanie kręcić i odpowiada: co było w teczce?
Izia wytrzeszczył nabiegłe krwią oczy.
— A idź ty w… ze swoimi teczkami! — zapiszczał falsetem — Nic ci nie powiem! Głupku ty jeden, idioto, żandarmski ryju!…
Piszczał, pluł, przeklinał, pokazywał mu figę. Andrzej wyjął; kartkę czystego papieru, napisał na górze: „Zeznania przesłuchiwanego I. Katzmana, dotyczące znajdującej się przy nim, a następnie: przepadłej bez śladu teczki”, poczekał, aż Izia się uspokoi, i powiedział łagodnie:
— Posłuchaj, Izia. Mówię ci to nieoficjalnie. Twoja sprawa nie wygląda najlepiej. Wiem, że wdepnąłeś w tę historię przez lekkomyślność i głupią ciekawość. Jeśli chcesz wiedzieć, już od pół roku mają na ciebie oko. I dlatego radzę: siadaj i pisz wszystko, jak leci. Nie mogę ci za wiele obiecać, ale zrobię dla ciebie, co tylko będę mógł. Siadaj i pisz. Wrócę za pół godziny.
Starając się nie patrzeć na oklapniętego z wyczerpania Izie, czując do samego siebie wstręt za dwulicowość i pocieszając się, że w tym przypadku cel z całą pewnością uświęca środki, pozamykał szuflady, wstał i wyszedł.
Na korytarzu przywołał gestem ręki pomocnika dyżurnego, postawił go pod drzwiami, a sam poszedł do bufetu. Czuł się podle, w ustach miał wstrętną suchość, jakby najadł się jakiegoś świństwa. Przesłuchanie wypadło jakoś tak nieprzekonująco, mętnie. Wersję Czerwonego Budynku położył całkowicie, nie trzeba było teraz się tym zajmować. Teczkę — jedyny realny punkt zaczepienia! — beznadziejnie przegapił; za takie wpadki powinni go przegnać z prokuratury na cztery wiatry… Fritz pewnie by tego nie przeoczył, pewnie by od razu zrozumiał, w czym rzecz. Przeklęty sentymentalizm. Jak to tak — razem pili, razem żyli, swój człowiek, radziecki… A taka była okazja — od razu wszystkich wygarnąć! Szef też dobry: plotki, plotki… Tutaj cała siatka pod samym nosem działa, a ja mam szukać źródeł plotek…
Andrzej podszedł do lady, zamówił kieliszek wódki i wypił ze wstrętem. Ale gdzie on podział tę teczkę? Czyżby po prostu wyrzucił na ulicę? Na to wygląda… Przecież jej nie zjadł. Wysłać kogoś, żeby szukał? Za późno. Świry, pawiany, dozorcy… Nie, niedobrze, niedobrze to wszystko zorganizowane! Dlaczego taka ważna informacja, jak istnienie Antymiasta, jest ukrywana nawet przed prowadzącymi śledztwo? O tym się powinno pisać codziennie w gazetach, plakaty na ulicach rozwieszać, procesy pokazowe robić! Już ja bym tego Katzmana dawno rozgryzł… Pewnie, że samemu też trzeba mieć głowę na karku. Skoro istnieje takie ogromne przedsięwzięcie jak Eksperyment, skoro wciągnięto w niego ludzi najróżniejszych klas i przekonań politycznych, to znaczy, że rozwarstwienie jest nieuniknione… sprzeczności… postępowe sprzeczności, jeśli ktoś woli… walka antagonizmów… Prędzej czy później powinni się ujawnić przeciwnicy Eksperymentu, ludzie klasowo z nim niezgodni. A to znaczy, że różnych takich przeciągają na swoją stronę — element zdeklasowany, osobników moralnie niepewnych, którzy ulegli rozkładowi, tak jak Katzman…. różnych kosmopolitów… Naturalny proces. Sam mogłem wpaść na pomysł, jak się to wszystko powinno rozwijać…
Ktoś położył mu na ramieniu drobną, mocną dłoń. Andrzej odwrócił się. To był reporter kroniki kryminalnej „Gazety Miejskiej” Kensi Ubukata.
— Nad czym się tak zamyśliłeś, śledczy? — zapytał. — Rozplątujesz zagmatwaną sprawę? Podziel się ze społeczeństwem. Społeczeństwo lubi zagmatwane sprawy. No co?
— Cześć, Kensi — powiedział zmęczonym głosem Andrzej. — Napijesz się wódki?
— Tak, jeśli mi coś powiesz.
— Nie dostaniesz nic oprócz wódki.
— Dobra, dawaj wódkę bez informacji.
Wypili po kieliszku i zagryźli miękkim kiszonym ogórkiem.
— Wracam prosto od waszego szefa — powiedział Kensi, wypluwając ogonek. — Bardzo giętki człowiek. Jedna krzywa idzie do góry, druga krzywa idzie w dół, wyposażenie pojedynczych cel w kible ma się ku końcowi, i ani jednego słowa na interesujący mnie temat.
— A co to za temat? — zapytał z roztargnieniem Andrzej.
— Interesują mnie zaginięcia. W ciągu ostatnich piętnastu dni zaginęło bez śladu jedenaście osób. A może ty coś o tym wiesz?
Andrzej wzruszył ramionami.
— Wiem, że zniknęli. Wiem, że ich nie odnaleziono.
— A kto prowadzi tę sprawę?