— Wątpię, żeby to była jedna sprawa — odpowiedział Andrzej. — Zapytaj lepiej szefa.
Kensi pokręcił głową.
— Coś ostatnio za często panowie śledczy odsyłają mnie a to do szefa, a to do Heigera… Za dużo tajemnic zalęgło się w naszej małej demokratycznej wspólnocie… Czy wy się tu czasem nie zamieniliście w tajną policję? — Zajrzał do pustego kieliszka i pożalił się: — Co za sens mieć przyjaciół wśród śledczych, skoro nigdy niczego nie można się od nich dowiedzieć?
— Przyjaźń swoją drogą, a praca swoją.
Zamilkli.
— A wiesz, aresztowali Wana — odezwał się Kensi. — Uprzedzałem go, to nie posłuchał, uparciuch.
— To nic, już załatwione — powiedział Andrzej.
— Jak to?
Andrzej z przyjemnością opowiedział, jak umiejętnie i szybko wszystko załatwił. Zaprowadził porządek. Przywrócił sprawiedliwość. Przyjemnie było opowiadać o jedynej udanej sprawie w ciągu tego idiotycznego, pechowego dnia.
— Hmm — mruknął Kensi po wysłuchaniu do końca. — Ciekawe… „Gdy przyjeżdżam do obcego kraju — zacytował — nigdy nie pytam, czy prawa są dobre, czy złe. Pytam tylko, czy są przestrzegane…”
— Co chcesz przez to powiedzieć? — Andrzej zmarszczył brwi.
— Chcę powiedzieć, że o ile wiem, ustawa o prawie do różnorodnej pracy nie zawiera wyjątków.
— To znaczy, uważasz, że trzeba było wysłać Wana na bagna?
— Jeśli tego wymaga prawo — to tak.
— Ale przecież to głupie! — oburzył się Andrzej. — Po jaką cholerę Eksperymentowi kiepski dyrektor kombinatu zamiast dobrego dozorcy?
— Ustawa o prawie do różnorodnej pracy…
— Tę ustawę — przerwał mu Andrzej — wymyślono dla dobra Eksperymentu, ale przecież nie na szkodę Wana. Prawo nie może przewidzieć wszystkiego. My, wykonawcy prawa, też powinniśmy mieć swój rozum.
— Według mnie, przestrzeganie prawa powinno wyglądać trochę inaczej — powiedział sucho Kensi. — W każdym razie takie problemy powinien rozwiązywać sąd, a nie ty.
— Sąd wysłałby go na bagna — zdenerwował się Andrzej. — A on ma żonę i dzieci.
— Dura lex, sed lex.
— To przysłowie wymyślili biurokraci.
— To przysłowie — powiedział z naciskiem Kensi — wymyślili ludzie, którzy próbowali stworzyć wspólne prawa współistnienia dla niejednolitej grupy ludzi.
— Otóż to, niejednolitej! — podchwycił Andrzej. — Nie ma i nie może być jednego prawa dla wszystkich. Nie ma jednego prawa dla wyzyskiwacza i wyzyskiwanego. Gdyby Wan odmówił przejścia ze stanowiska dyrektora na dozorcę…
— Nie do ciebie należy ocenianie prawa — odparł chłodno Kensi. — Od tego jest sąd.
— Ale sąd nie zna i nie może znać Wana, tak jak ja go znam!
Kensi, uśmiechając się krzywo, pokręcił głową.
— Boże mój, ależ znawców mamy w tej prokuraturze!
— Dobra, dobra — zawarczał Andrzej. — Może jeszcze artykuł o tym napiszesz. Śledczy — ciamajda zwalnia dozorcę — kryminalistę.
— Pewnie, że bym napisał. Ale szkoda mi Wana. Ciebie, głupku, w ogóle mi nie żal.
— Przecież i mnie szkoda Wana!
— Ale ty jesteś śledczym — zaoponował Kensi. — A ja nie. Ja nie jestem skrępowany prawem.
— Wiesz co — powiedział Andrzej— daj ty mi święty spokój. I tak mi się w głowie kręci.
Kensi podniósł oczy i uśmiechnął się.
— Taa, widzę. Masz to wypisane na czole. Co to było, obława?
— Nie — odpowiedział Andrzej. — Potknąłem się. — Popatrzył na zegarek. — Jeszcze po kieliszku?
— Dziękuję. — Kensi wstał. — Nie mogę tyle pić z każdym śledczym. Piję tylko z tymi, którzy coś mi mówią.
— No to pal cię licho. O, Czaczua się pojawił. Zapytaj go o „Spadające gwiazdy”. Coś tam mu się udało wykryć, chwalił się dzisiaj. Tylko pamiętaj, on jest bardzo skromny, będzie zaprzeczał, ale ty się nie poddawaj, zbajeruj go jak trzeba, będziesz miał materiał jak ta lala!
Kensi, rozsuwając krzesła, ruszył w stronę Czaczuy, który siedział ponuro nad cienkim kotletem. Andrzej uśmiechnął się mściwie niespiesznie poszedł do wyjścia. Warto byłoby poczekać, posłuchać wrzasków Czaczuy. Szkoda, że nie ma czasu… No, panie Katz-man, ciekawe, co tam u pana słychać? I broń pana Bóg znowu udawać głupka. Nie będę tego tolerował, panie Katzman…
W pokoju trzydzieści sześć paliły się wszystkie możliwe światła. Pan Katzman stał oparty plecami o otwarty sejf i gorączkowo kartkował jakieś akta, z przyzwyczajenia szarpiąc brodawkę i szczerząc się nie wiadomo do kogo.
— Do diabła! — wykrzyknął zakłopotany Andrzej. — Kto ci pozwolił? Co to za zwyczaje, do cholery!…
Izia popatrzył na niego bezmyślnymi wzrokiem, wyszczerzył się jeszcze bardziej i powiedział:
— Nigdy bym nie przypuszczał, żeście tyle namącili z tym Czerwonym Budynkiem.
Andrzej wyrwał mu teczkę, zatrzasnął metalowe drzwiczki, chwycił Izie za ramię i popchnął w stronę taboretu.
— Siadajcie, Katzman — hamował się ostatkiem sił. Z wściekłości robiło mu się ciemno przed oczami. — Napisał pan?
— Posłuchaj — zaczął Izia. — Wszyscy jesteście idiotami!… Siedzi was tutaj stu pięćdziesięciu kretynów i żaden nie może zrozumieć…
Ale Andrzej nie patrzył na niego. Patrzył na kartkę z nagłówkiem „Zeznania oskarżonego I. Katzmana”. Nie było na niej żadnych zeznań, widniał za to rysunek męskiego członka naturalnej wielkości.
— Łajdak — powiedział Andrzej i stracił oddech. — Bydlę. Złapał słuchawkę i trzęsącym się palcem wykręcił numer.
— Fritz? Mówi Woronin. — Wolną ręką rozerwał kołnierzyk. — Jesteś mi bardzo potrzebny. Proszę cię, przyjdź do mnie.
— O co chodzi? — zapytał niezadowolony Heiger. — Właśnie szedłem do domu.
— Bardzo cię proszę! — Andrzej podniósł głos. — Przyjdź zaraz!
Odłożył słuchawkę i spojrzał na Izie. Poczuł, że nie może na niego patrzeć i zwrócił wzrok przez niego. Izia bulgotał i chichotał na swoim taborecie, zacierał ręce i zadowolony z siebie przez cały czas perorował z obrzydliwą nonszalancją. Mówił o Czerwonym Budynku, o sumieniu, o śledczych idiotach. Andrzej nie słuchał i nie słyszał. Decyzja, którą podjął, przepełniała go strachem i jakąś diabelską radością. Wszystko się w nim trzęsło z podniecenia, czekał i nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie otworzą się drzwi i do pokoju wejdzie ponury i zły Fritz. Wtedy ta wstrętna, zadowolona twarz zmieni się, wykrzywi przerażeniem, hańbiącym strachem… Zwłaszcza jeśli Fritz przyjdzie z Römerem. Już sam wygląd Römera robił niezłe wrażenie: zwierzęca włochata morda z rozbitym nosem.. Andrzej poczuł chłód na karku. Oblał go zimny pot. W końcu wszystko można było jeszcze odkręcić. Jeszcze można powiedzieć: „Wszystko w porządku, Fritz, wszystko gra, przepraszam, że cię niepokoiłem…”
Drzwi otworzyły się i wszedł posępny i niezadowolony Fritz Heiger.
— No, o co chodzi? — zapytał i w tym samym momencie zobaczył Izie. — A, cześć! — powiedział, uśmiechając się. — Co wy tu robicie w środku nocy? Spać pora, zaraz ranek…
— Słuchaj, Fritz! — zawył radośnie Izia. — Chociaż ty wytłumacz temu bałwanowi! Jesteś tu chyba jakimś naczelnikiem…
— Oskarżony, milczeć! — ryknął Andrzej i uderzył pięścią w stół.
Izia umilkł, a Fritz błyskawicznie sprężył się i popatrzył na Izie j jakoś inaczej.
— To bydlę robi sobie żarty ze śledztwa — wycedził przez zęby Andrzej, starając się uspokoić drżenie ciała. — To bydlę się zapiera, Weź go, Fritz, i niech on powie to, o co się go pyta.
Przezroczyste nordyckie oczy Fritza otworzyły się szeroko.
— A o co się go pyta? — zapytał z radosną gotowością.
— Nieważne — mruknął Andrzej. — Dasz mu papier, on sam napisze. I niech powie, co było w teczce.
— Jasne. — Fritz odwrócił się do Izi.
Izia ciągłe jeszcze nie rozumiał. Albo nie wierzył. Powoli pocierał ręce i niepewnie szczerzył zęby.
— No to co, mój Żydzie, idziemy? — zapytał łagodnie Fritz. Posępność i niezadowolenie znikły bez śladu. — Rusz no się, kochaniutki!
Izia zwlekał, więc Fritz wziął go za kołnierz, odwrócił i pchnął na drzwi. Izia stracił równowagę i przytrzymał się futryny. Zbladł. Zrozumiał.
— Chłopaki — powiedział przestraszony. — Chłopaki, poczekajcie…