Podszedł Staś — chudy, przygarbiony chłop z obwisłymi wąsami i rzadką czupryną. Jechało od niego bimbrem. W pozycji pionowej trzymał się wyłącznie dzięki instynktowi, ale mimo to co chwila podnosił głowę, chwytał za dziwny przykrótki automat wiszący na szyi i, unosząc z ogromnym wysiłkiem powieki, rozglądał się groźnie dookoła.
— Więc, Staś… — ciągnął wujek Jura. — Wojowałeś przecież, a jakże, no, powiedz! Powiedz, wojowałeś? — domagał się wujek Jura, z uczuciem obejmując Stasia za ramiona i kołysząc się razem z nim.
— Ho! Ho!… — odezwał się Staś, całym sobą starając się pokazać, że walczył, i to jeszcze jak! Słów braknie, żeby wyrazić, jak walczył.
— Teraz jest pijany — wyjaśnił wujek Jura. — Nie może żyć, jak nie ma słońca. O czym to ja? A! Zapytaj go, głupka jednego, po co on się tu kręci. Broń jest. Chłopaki bojowe są. Czego jeszcze trzeba, ja się pytam?
— Poczekaj — powiedział Andrzej. — Czego wy chcecie?
— No przecież ci mówię! — zawołał przejęty wujek Jura, puszczając Stasia, którego od razu szerokim łukiem odrzuciło w bok. — Przecież ci tłumaczę! Raz by ich przydeptać i po krzyku! Cekaemów nie mają! Butami ich zadepczemy, czapkami nakryjemy… — zamilkł nagle i zarzucił cekaem na ramię. — Chodźmy.
— Dokąd?
— Napijemy się. Trzeba dopić i jechać do domu. Po co tu czas tracić? Kartofle mi gniją… Chodźmy.
— Nie, wujku Juro — powiedział przepraszająco Andrzej. — Teraz nie mogę. Muszę iść do merostwa.
— Do merostwa? Idziemy! Staś! Staś, do licha…
— Czekaj, wujku Juro! Ty… tego… nie w puszczą cię.
— Mnie? — zaryczał wujek Jura, łyskając oczami. — Jazda, idziemy! Zobaczymy, kto mnie tam nie wpuści. Staś!
Objął Andrzeja za ramiona i powlókł go przez pustą, jasno oświetloną przestrzeń, prosto na rząd policjantów.
— Zrozum — mamrotał gorączkowo prosto do ucha opierającego się Andrzeja. — To jest straszne, rozumiesz? Nikomu nie mówiłem, ale tobie powiem. Nieprzyjemne! A jeśli ono już nigdy się nie zapali? Zaciągnęli nas tutaj i porzucili… Niech wyjaśnią, niech powiedzą prawdę, łajzy, tak żyć nie można. Przestałem spać, rozumiesz? Nawet na froncie mi się to nie zdarzało… Myślisz, że jestem pijany? Ni cholery, to strach, strach, nie alkohol…
Od tego gorączkowego mamrotania Andrzejowi dreszcz przebiegł po karku. Zatrzymał się z pięć metrów przed kordonem policjantów (wydawało mu się, że na placu nagle zapanowała cisza, że wszyscy, i policjanci, i farmerzy patrzą tylko na niego) i starając się, żeby zabrzmiało to przekonująco, powiedział:
— Posłuchaj, wujku Juro. Ja tylko wyjaśnię jedną sprawę związaną z moją gazetą, a ty tu na mnie poczekasz. Potem pójdziemy do mnie i o wszystkim pogadamy.
Wujek Jura z całych sił zamachał brodą.
— Nie, idę z tobą. Ja też muszę coś wyjaśnić…
— Ale przecież cię nie wpuszczą! I przez ciebie mnie też nie wpuszczą!
— Idziemy, idziemy… — powtarzał wujek Jura. — Jak to nie wpuszczą? Dlaczego? My po cichu, spokojnie…
Byli już przy samym kordonie. Dorodny kapitan policji w eleganckim mundurze, z rozpiętą kaburą po lewej stronie pasa wyszedł do nich i chłodno zapytał:
— Dokąd to, panowie?
— Jestem redaktorem naczelnym „Gazety Miejskiej” — oświadczył Andrzej, leciutko odpychając wujka Jurę, żeby go nie obejmował. — Muszę spotkać się z doradcą politycznym.
— Dokumenty poproszę — w stronę Andrzeja wyciągnęła się obciągnięta glansowaną skórą dłoń.
Andrzej wyjął dowód, podał kapitanowi i spojrzał na wujka Jurę. Ku jego zaskoczeniu farmer stał spokojnie, pociągał nosem i co chwila poprawiał rzemień swojego cekaemu, chociaż nie było takiej potrzeby. Jego wzrok, chyba rzeczywiście zupełnie trzeźwy, omiatał kordon.
— Może pan przejść — oświadczył uprzejmie kapitan, zwracając mu dowód. — Ale muszę panu powiedzieć… — Nie dokończył i zwrócił się do wujka Jury: — A pan?
— Jest ze mną— oświadczył pospiesznie Andrzej. — W pewnym sensie to przedstawiciel… eee… farmerów.
— Dokumenty!
— A jakie chłop może mieć dokumenty! — powiedział z goryczą wujek Jura.
— Bez dokumentów nie mogę.
— A dlaczego nie? — zmartwił się wujek Jura. — Znaczy, że ja nie mam jakiegoś parszywego świstka, to już nie jestem człowiekiem?
Andrzej poczuł na swoim karku czyjś gorący oddech. To był| Staś Kowalski, który, ciągle jeszcze wojowniczo bulgocząc, chwiejnie zabezpieczał tyły. Do oświetlonej przestrzeni powoli, jakby niechętnie zbliżali się jacyś ludzie.
— Panowie, panowie, proszę się rozejść! — powiedział nerwowo; kapitan. — Niechże pan przechodzi! — krzyknął ze złością do Andrzeja. — Panowie, cofnąć się! Nie róbcie zbiegowiska!
— To znaczy, że jak nie mam jakiegoś tam nędznego papierka — mówił przygnębiony wujek Jura — to już ani przejść, ani przejechać…
— Daj mu w mordę! — nieoczekiwanie trzeźwym głosem zaproponował z tyłu Staś.
Kapitan chwycił Andrzeja za rękaw płaszcza i ostro pociągnął na siebie. Andrzej znalazł się za plecami stojących rządkiem policjantów. Szereg zamknął się błyskawicznie, oddzielając go od zgromadzonych przed kapitanem farmerów. Nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, Andrzej zaczął szybko iść w stronę ciemnego, słabo oświetlonego portalu. Za jego plecami rozlegały się okrzyki:
— Chleb im dawaj, mięso im dawaj, a jak trzeba gdzieś przejść…
— Proszę się rozejść! Mam rozkaz aresztować…
— Czemu nie puszczasz przedstawiciela, co?
— Słońce! Kiedy wreszcie słońce zapalicie?
— Panowie, panowie! Co ja mam z tym wspólnego?
Z naprzeciwka, po białych marmurowych schodach sypali się, dźwięcząc podkowami, nowi policjanci. Mieli karabiny z bagnetami. Stłumiony głos wydał. komendę: „Przygotować butle!” Andrzej stanął na szczycie schodów i obejrzał się. Na oświetlonej przestrzeni tłoczyli się teraz ludzie. Farmerzy, jedni powoli, inni biegiem zmierzali do wielkiego, czarnego kłębowiska.
Andrzej z wysiłkiem pociągnął ku sobie drzwi — ciężkie, wysokie, okute miedzią— i wszedł do westybulu. Tutaj też panował półmrok i unosił się ostry, wyraźny zapach koszar. W luksusowych fotelach, na kanapach i na podłodze spali pokotem przykryci płaszczami policjanci. Na ciągnącej się pod sufitem wzdłuż trzech ścian, słabo oświetlonej galerii majaczyły jakieś postacie. Andrzej nie widział, czy miały broń.
Wbiegł po miękkim chodniku na pierwsze piętro, gdzie mieścił się dział prasy, i zaczął iść szerokim korytarzem. Nagle ogarnęły go wątpliwości. Coś tu dzisiaj było za cicho. Zazwyczaj kłębiła się ma ludzi, stukały maszyny do pisania, dzwoniły telefony, rozmowy i pokrzykiwania kierownictwa zlewały się w morze dźwięków, a ter panowała cisza. Niektóre gabinety były otwarte na oścież, panował w nich mrok. Na korytarzu paliła się tylko co czwarta lampa.
Przeczucie go nie myliło: gabinet doradcy politycznego był zamknięty, a w gabinecie zastępcy siedziało dwóch nieznajomych mężczyzn w zapiętych pod samą szyję szarych płaszczach, w jednakowych, nasuniętych na oczy melonikach.
— Przepraszam bardzo — zaczął surowo Andrzej. — Gdzie mogę znaleźć doradcę politycznego lub jego zastępcę?
Głowy w melonikach niespiesznie odwróciły się w jego stronę.
— A o co chodzi? — zapytał niższy.
Twarz tego człowieka wydała się nagle Andrzejowi jakby znajoma, głos również. Nie wiedzieć czemu, zrobiło mu się dziwnie nieprzyjemnie, że tego osobnika tu spotkał. On tu nie miał nic do roboty… Andrzej zmarszczył czoło i, starając się mówić ostro i zdecydowanie, wyjaśnił, kim jest i czego chce.
— Niech pan wejdzie — powiedział nie do końca znajomy człowiek. — Czemu stoi pan w drzwiach?