— Gdzie cię tak upiększyli?
— Pobito mnie — odpowiedział krótko Andrzej. Izia go zaskoczył. Miał mu tak wiele do powiedzenia, a zapytał tylko: — Skąd się tu wziąłeś?
Zamiast odpowiedzi Izia przerzucił kilka stron zszywki i przesadnie gestykulując, przeczytał z patosem:
— „…Nie można w żaden rozumny sposób wyjaśnić wściekłości, z jaką prasa prorządowa napada na Partię Radykalnego Odrodzenia. Ale jeśli przypomnimy sobie, że to właśnie erwiści — ta malutka, młoda organizacja — w sposób najbardziej bezkompromisowy występuje przeciwko każdemu przypadkowi korupcji…”
— Przestań — skrzywił się Andrzej, ale Izia tylko podniósł głos:
— „… bezprawia, głupoty i bezbronności administracji; jeśli przypomnimy sobie, że to właśnie erwiści nagłośnili „sprawę wdowy Batton”; jeśli uzmysłowimy sobie, że to erwiści jako pierwsi ostrzegli rząd przed krótkowzrocznością podatku bagiennego…” Bieliński! Pisariew! Plechanow! Sam to pisałeś czy twoi kretyni?
— Dobrze już, dobrze… — Andrzej zirytowany spróbował odebrać Izi zszywkę.
— Nie, poczekaj! — krzyknął Izia, grożąc mu palcem i ciągnąc zszywkę do siebie. — Tu jest jeszcze jedna perełka!… Gdzie to było? Mam. „Bogactwem naszego miasta, tak jak i każdego miasta, w którym mieszkają ludzie pracy, są uczciwi obywatele. Jednakże, jeśli mówimy o grupach politycznych, to chyba jedynie Friedrich Heiger może zasługiwać na zaszczytny tytuł…”
— Dosyć! — wrzasnął Andrzej, ale Izia wyrwał mu zszywkę, schował się za rozradowaną Selmę i, sycząc i plując, czytał dalej:
— „… Nie będziemy mówić o słowach, będziemy mówić o czynach! Friedrich Heiger odmówił objęcia stanowiska ministra informacji; Friedrich Heiger głosował przeciwko ustawie przewidującej poważne ulgi dla zasłużonych działaczy prokuratury; Friedrich Heiger był jedynym wybitnym działaczem, sprzeciwiającym się stworzeniu regularnej armii, w której proponowano mu wysokie stanowisko…” — Izia wrzucił zszywkę pod stół i zatarł ręce. — Jeśli chodzi o politykę, to zawsze byłeś skończonym osłem! Ale w ciągu tych ostatnich kilku miesięcy zgłupiałeś doszczętnie. Słusznie zrobili, że dali ci wycisk! Oko przynajmniej całe?
— Całe — odpowiedział powoli Andrzej. Dopiero teraz zauważył, że Izia jakoś niezgrabnie rusza lewą ręką, a trzy palce tej ręki są unieruchomione.
— Wyłącz to wreszcie, do cholery! — wrzasnął Kensi, pojawiając się w drzwiach. — A, Andrzej, jesteś już… to dobrze. Dzień dobry, Selmo. — Pospiesznie przeciął pokój i wyrwał wtyczkę z kontaktu.
— Czemu?! — krzyknął Izia. — Chcę posłuchać przemówień moich wodzów! Niech grzmią marsze bojowe!…
Kensi tylko spojrzał na niego z wściekłością.
— Chodź, Andrzej, opowiem ci, co zdziałaliśmy — powiedział. — I trzeba jeszcze pomyśleć, co robić dalej.
Ręce i twarz miał wysmarowane sadzą. Poszedł w głąb redakcji i Andrzej podążył za nim. Dopiero teraz poczuł, że w pokojach wyraźnie czuć zapach palonego papieru. Izia z Selmą szli z tyłu.
— Ogólna amnestia! — syczał i bulgotał Izia. — Wielki wódz otworzył drzwi więzień! Potrzebne mu było miejsce dla innych więźniów… — westchnął i zajęczał. — Wszystkich kryminalistów, co do jednego, wypuszczono, a przecież ja, jak wiadomo, też jestem kryminalistą! Wypuścili nawet tych z dożywociem…
— Schudłeś — mówiła z żałością Selma. — Wszystko na tobie wisi, jakiś taki jesteś wyliniały…
— No przecież przez ostatnie trzy dni nie dawali nam żarcia i nie pozwalali się umyć…
— To pewnie jesteś głodny?
— Ale skąd, ni cholery, tu się nażarłem…
Weszli do gabinetu Andrzeja. Panował w nim niesamowity upał. Słońce świeciło prosto w okna, a w dodatku w kominku palił się ogień. Przed kominkiem kucała sekretarka sierota, też wysmarowana, jak Kensi. Starannie grzebała pogrzebaczem w stercie płonącego papieru. Wszystko w gabinecie było pokryte sadzą i czarnymi strzępami popiołu.
Na widok Andrzeja sekretarka zerwała się i, przestraszona, uśmiechnęła się nieśmiało. Nie spodziewałem się, że właśnie ona zostanie, pomyślał Andrzej. Usiadł przy swoim stole i z miną winowajcy pokiwał jej i uśmiechnął się.
— Spisy wszystkich korespondentów specjalnych, spisy i adresy członków kolegium redakcyjnego — wyliczał rzeczowo Kensi. — Oryginały wszystkich artykułów politycznych, oryginały cotygodniowych przeglądów…
— Artykuły Dupaina trzeba spalić — powiedział Andrzej. — Wydaje mi się, że to on był głównym antyewrystą…
— Już spalone — zniecierpliwił się Kensi. — I Dupaina i, na wszelki wypadek, Filimonowa…
— Co wy się tak miotacie? — zapytał wesoło Izia. — Przecież was będą na rękach nosić!
— Jeszcze nie wiadomo. — odpowiedział posępnie Andrzej.
— Jak to „nie wiadomo”! Chcesz się założyć? O sto kopniaków!
— Czekaj, Izia! — zawołał Kensi. — Zamknij się, na litość boską, chociaż na dziesięć minut!… Zniszczyłem całą korespondencję z merostwem, a korespondencję z Heigerem na razie zostawiłem…
— Protokoły kolegium redakcyjnego! — przypomniał sobie Andrzej. — Z zeszłego miesiąca…
Sięgnął pospiesznie do najniższej szuflady biurka, wyjął teczkę i podał ją Kensiemu. Ten, krzywiąc się, przerzucił kilka kartek.
— Taak… — pokręcił głową. — O tym zapomniałem… A tu jak raz wystąpienie Dupaina… — Podszedł do kominka i wrzucił teczkę w ogień. — Niech pani nie przestaje rozgarniać! — powiedział z irytacją do sekretarki, która z otwartymi ustami słuchała rozmowy kierownictwa.
W drzwiach stanął kierownik działu listów, spocony i bardzo wzburzony. W wyciągniętych rękach niósł stertę jakichś teczek, dociskając je z góry podbródkiem.
— Proszę… — wysapał, z trzaskiem zrzucając stertę obok kominka. — Tu są jakieś badania socjologiczne, nawet tego dobrze nie przeglądałem… Widzę, że są nazwiska, adresy… Mój Boże, szefie, co z panem?
— Cześć, Danny — powiedział Andrzej. — Dzięki, że zostałeś.
— Oko całe? — zapytał Danny, ocierając pot z czoła.
— Całe, całe… — uspokoił go Izia. — Przez cały czas niszczycie nie to, co trzeba. Przecież was nikt nie ruszy — jesteście liberalną gazetką opozycyjną. Po prostu przestaniecie być opozycyjni i liberalni…
— Izia — powiedział Kensi. — Ostatni raz cię proszą, przestań pleść byle co. Bo cię wyrzucę.
— Nie plotę! — krzyknął zirytowany Izia. — Daj mi skończyć! Listy, listy musicie zniszczyć! Na pewno pisali do was mądrzy ludzie…
Kensi spojrzał na niego.
— Do licha! zasyczał i wybiegł z gabinetu. Danny pognał za nim, wycierając w biegu twarz i szyję.
— Nic nie rozumiecie! — zawołał Izia. — Przecież wy wszyscy tutaj — to sami kretyni. A niebezpieczeństwo grozi tylko ludziom mądrym.
— Że kretyni, to rzeczywiście… — powiedział Andrzej. — Masz rację.
— Aha! Mądrzejesz! — wykrzyknął Izia, machając kaleką ręką. — Niepotrzebnie. To niebezpieczne! Na tym właśnie polega cały dramat. Mnóstwo ludzi teraz zmądrzeje, ale zmądrzeje niedostatecznie. Nie zdążą zrozumieć, że akurat teraz trzeba udawać głupich…
Andrzej popatrzył na Selmę. Ta wpatrywała się w Izie z zachwytem. Sekretarka też gapiła się na niego z podziwem. A Izia stał rozstawiając szeroko nogi w więziennych butach, zarośnięty, brudny, rozchełstany, koszula wylazła mu ze spodni, w rozporku brakowało guzików — stał w całej swojej krasie, taki jak zawsze, zupełnie nie zmieniony — i przemawiał, i pouczał. Andrzej wyszedł zza biurka, podszedł do kominka, przykucnął obok sekretarki i, zabierając jej pogrzebacz, zaczął przetrząsać i przekopywać palący się niechętnie papier.