— Andrzej? Andrzej! — to był Otto Friża. — Jesteś cały i zdrowy?
Chwała Bogu, tak się o ciebie martwiłem! No, teraz już wszystko będzie dobrze. Teraz jakby co, to Fritz nam pomoże…
Mówił coś jeszcze o kiełbasie, o maśle, ale Andrzej już go nie słuchał.
Selma kucając i zasłaniając głowę rękami, zanosiła się płaczem, a młodszy adiutor Rajmund Cwirik rozmazywał na poszarzałych policzkach płynącą z głębokich bruzd krew i przez cały czas powtarzał, jak zepsuty mechanizm:
— Nie chciałem. Przysięgam na Boga, nie chciałem…
CZĘŚĆ 4. PAN RADCA
ROZDZIAŁ 1
Woda była letnia i obrzydliwa w smaku. Prysznic zamocowano za wysoko, nie sposób było dosięgnąć go ręką. Słaby strumień polewał wszystko, tylko nie to, co należało. Spływ zatkał się jak zwykle i na kratce pod nogami chlupała woda. To czekanie było okropne. Andrzej przysłuchiwał się: w szatni ciągle jeszcze słychać było gwar rozmów. Zdawało mu się, że wymieniono jego imię. Skrzywił się i zaczął przesuwać plecy, próbując złapać strumień na grzbiet — pośliznął się, przytrzymał szorstkiej betonowej ścianki i zaklął półgłosem. Żeby ich wszystkich cholera wzięła, nie mogli zrobić oddzielnego prysznica dla pracowników rządowych? Stercz tu teraz jak kto głupi…
Na drzwiach, na wysokości nosa ktoś wydrapał: „Popatrz w prawo”. Andrzej odruchowo spojrzał w prawo. Tam widniał napis: „Popatrz do tyłu”. Andrzej zreflektował się. Znamy, znamy, jeszcze w szkole się tego uczyliśmy, sami pisaliśmy… Wyłączył wodę. W szatni było cicho. Ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał. Dzięki Bogu, wyszli…
Wyszedł spod prysznica, człapiąc po brudnych kafelkach i z obrzydzeniem podkurczając palce. Podszedł do swojego ubrania. Kątem oka zauważył w kącie jakiś ruch, przyjrzał się i dostrzegł pokryte czarnymi włosami chude pośladki. Jak zwykle: klęczy jakiś golas na ławce i zagląda przez szczelinę do damskiej szatni. Aż znieruchomiał, taki skupiony.
Andrzej wziął ręcznik i zaczął się wycierać. Ręcznik był taniutki, państwowy, przesiąknięty zapachem karbolu, nie wycierał wody, tylko rozmazywał japo skórze.
Goły przez cały czas się gapił. Pozycję miał nienaturalną, jak wisielec — najwidoczniej dziurę w ścianie wywiercił jakiś małolat-za nisko i niewygodnie. Po chwili najwidoczniej nie było już na co patrzeć. Golas odetchnął głośno, usiadł spuszczając nogi i zobaczył Andrzeja.
— Ubrała się — oświadczył. — Piękna kobieta.
Andrzej nic nie powiedział. Włożył spodnie i zaczął wciągać buty.
— Znowu zerwałem odcisk, proszę bardzo… — powiedział goły, oglądając swoją dłoń. — Który to już raz. — Rozłożył ręcznik i z powątpiewaniem obejrzał go z obu stron. — Nie rozumiem tego — ciągnął, wycierając głowę. — Czemu nie można przysłać tu koparki? Przecież nas wszystkich można byłoby zastąpić jedną jedyną koparką. Dłubiemy tu łopatami, jak te…
Andrzej wzruszył ramionami i burknął coś nie zrozumiałego nawet dla samego siebie.
— Co? — zapytał goły, wysuwając ucho spod ręcznika.
— Mówię, że w mieście są tylko dwie koparki — powiedział zirytowany Andrzej.
Przy prawym bucie zerwało mu się sznurowadło. Nie można już było uciec od tej rozmowy.
— No, właśnie mówię — daliby tu jedną! — odpowiedział goły, energicznie rozcierając chudziutką, włochatą pierś. — A my łopatami… Łopatą trzeba umieć pracować, a skąd, pytam się, mamy to umieć, jeśli jesteśmy z miejskiego Urzędu Planowania?
— Koparki są potrzebne gdzie indziej — warknął Andrzej. Przeklęte sznurowadło nijak nie dawało się zawiązać.
— Gdzie jest to gdzie indziej? — przyczepił się natychmiast golas z urzędu planowania. — My tu mamy, o ile wiem, Wielką Budowę. A gdzie są w takim razie koparki? Na Jeszcze Większej? Nic o takiej nie słyszałem.
No i po jaką cholerę ja z tobą dyskutuję, pomyślał Andrzej ze złością. Właśnie, po jaką cholerę? Trzeba było przyznać mu rację, a nie dyskutować. Przytaknąłbym mu parę razy, to by się odczepił… Nie, i tak by się nie odczepił, zacząłby rozprawiać o gołych babach — jakie to pożyteczne, tak się na nie gapić. Co za typ.
— No i czemu pan tak narzeka? — zapytał, prostując się. — Proszą nas, żebyśmy tu godzinę popracowali, a my od razu zaczynamy jęczeć, jakby nam ołówek w tyłek wsadzali… Widzicie go, odcisk sobie zerwał! Uraz zawodowy…
Golas z Urzędu Planowania, oszołomiony, wpatrywał się w niego z otwartymi ustami. Chudy, włochaty, z podagrycznymi kolanami, sterczącym brzuszkiem…
— Przecież to dla nas! — ciągnął Andrzej, z wściekłością zapinając kołnierzyk. — Proszą nas, żebyśmy popracowali, i to nie dla kogoś tam — dla siebie! To nie, znowu niezadowoleni, znowu im nie pasuje. Przed Przewrotem pewnie gówno woził, teraz pracuje w Urzędzie Planowania, a i tak narzeka…
Włożył marynarkę i zaczaj zwijać kombinezon. Człowiek z Urzędu Planowania odezwał się w końcu, obrażony:
— O, przepraszam! Mnie chodziło o coś zupełnie innego! Miałem na myśli wyłącznie racjonalność, efektywność… Aż dziw bierze! Ja, jeśli chce pan wiedzieć, również szturmowałem merostwo!… Tylko mówię, że jeżeli mamy tu Wielką Budowę, to powinno tu być wszystko co najlepsze… I bardzo proszę na mnie nie krzyczeć!…
— Aa, co z panem gadać… — machnął ręką Andrzej i, w biegu owijając kombinezon w gazetę, wyszedł z szatni.
Selma już na niego czekała na pobliskiej ławeczce. Paliła w zadumie, patrząc w stronę wykopu, z przyzwyczajenia zakładając nogę na nogę — świeża i różowa po niedawnym prysznicu. Andrzej poczuł nieprzyjemne ukłucie na myśl, że ten włochaty debil ślinił się właśnie na jej widok. Podszedł do niej, stanął z boku i położył dłoń na jej chłodnej szyi.
— Idziemy?
Spojrzała na niego, uśmiechnęła się i otarła policzkiem o jego rękę.
— Usiądź, zapalimy — zaproponowała.
— Dobrze — zgodził się, usiadł i zapalił.
W wykopie roiło się ludzi, spod łopat leciała ziemia, na zaostrzonym metalu pobłyskiwało słońce. Wyładowane ziemią furmanki pełzły po przeciwległym stoku, przy stosie betonowych płyt czekała kolejna zmiana. Wiatr podrywał czerwonawy pył, przynosił fragmenty marszów z głośników zamocowanych na cementowych słupach, huśtał ogromnymi płytami z dykty z wyblakłymi hasłami: „Heiger powiedział: trzeba! Miasto odpowiedziało: zrobimy!”, „Wielka budowa — to cios w złych ludzi!”, „Eksperyment — ponad eksperymentatorami!”
— Otto obiecał, że dzisiaj będą dywany — powiedziała Selma.
— To dobrze — ucieszył się Andrzej. — Wybierz najlepszy. Położymy go w gościnnym.
— Myślałam, że pójdzie do twojego gabinetu. Na ścianę. Pamiętasz, mówiłam ci o tym jeszcze w zeszłym roku, jak tylko się wprowadziliśmy?…
— Do gabinetu? — powtórzył w zadumie Andrzej. Wyobraził sobie swój gabinet, dywan i broń. Prezentowało się nieźle. — Prawidłowo. Bardzo dobrze. Niech będzie do gabinetu.
— Tylko zadzwoń koniecznie do Römera — przypomniała Selma. — Niech przyśle człowieka.
— Sama zadzwoń — odparł Andrzej. — Ja nie będę miał kiedy… A zresztą dobrze, zadzwonię. Gdzie ma ci go przysłać? Do domu?
— Nie, od razu do bazy. Przyjdziesz na obiad?
— Powinienem. A właśnie, Izia już dawno chciał się wprosić. — No i bardzo dobrze! Zaproś go na dzisiejszy wieczór. Już tak dawno się nie zbieraliśmy. I Wana trzeba by zaprosić, razem zMajlin…
— Uhu — mruknął Andrzej. Nie pomyślał o Wanie. — A oprócz Izi… planujesz zaprosić kogoś z naszych? — zapytał ostrożnie.
— Z naszych? Pułkownika można by zaprosić — powiedziała niepewnie Selma. — On jest w porządku… I w ogóle, jeśli mamy zamiar zapraszać kogoś z naszych, to przede wszystkim Dolfusów. Już dwa razy u nich byliśmy, nie wypada…
— Jeśli bez żony… — zaczął Andrzej.
— Bez żony nie można.
— Wiesz co — powiedział Andrzej. — Nie dzwoń do nich na razie. Zobaczymy wieczorem. — Doskonale zdawał sobie sprawę, że Wan i Dolfiisowie nie pasują do siebie. — Może lepiej zaprośmy Czaczuę?
— Genialne! — wykrzyknęła Selma. — Napuścimy go na Dolfusicę. Wszyscy będą zadowoleni. — Wyrzuciła niedopałek. — Idziemy?