Z wykopu, kierując się pod prysznice, wyszła, wzbijając kurz, kolejna grupa Wielkich Budowniczych — spoconych, głośnych, rozrechotanych robotników z odlewni.
— Chodźmy — powiedział Andrzej.
Idąc zaplutą, piaszczystą alejką, między dwoma rzędami cherlawych, niedawno posadzonych lip, wyszli na przystanek autobusowy, gdzie ciągle jeszcze stały dwa zapchane, obdrapane autobusy. Andrzej spojrzał na zegarek: do odjazdu pozostało siedem minut. Z pierwszego autobusu zaczerwienione kobiety wypychały jakiegoś pijanego mężczyznę. Pijany wydzierał się ochryple. Baby histerycznie krzyczały.
— Jedziemy z chamami czy idziemy na piechotę? — zapytał Andrzej.
— A masz czas?
— Mam. Chodź, przejdziemy się nad urwiskiem. Tam jest chłodniej.
Selma wzięła go pod rękę. Skręcili w prawo, w cień starego, otoczonego rusztowaniami czteropiętrowego domu i po wyłożonej kocimi łbami uliczce poszli w stronę urwiska.
Ta dzielnica była opuszczona, zaniedbana. Puste, obdrapane domki stały poprzekrzywiane, jezdnie zarosły trawą. Przed Przewrotem i od razu po nim lepiej było nie zapuszczać się w te okolice. Niebezpiecznie było tu to nie tylko nocą, ale również w ciągu dnia-dookoła mieściły się przytułki, meliny, mieszkali tu paserzy, profesjonalni zdobywcy złota, dające cynk złodziejom prostytutki, bimbrownicy i inni łajdacy. Potem się za nich wzięli: jednych wyłapali i wysłali na bagna — mieli robić za parobków u farmerów; innych — drobnych chuliganów — po prostu rozpędzili na cztery wiatry, kogoś tam w zamieszaniu rozstrzelali. Wszystkie znalezione tu cenne rzeczy zostały zarekwirowane i uznane za własność miasta. Osiedla opustoszały. Początkowo chodziły tędy patrole, potem je odwołano — nie były potrzebne. A ostatnio ogłoszono, że te slumsy zostaną zrównane z ziemią, a na ich miejscu, wzdłuż całego urwiska, w granicach miasta zostanie utworzona strefa parków — kompleks rozrywkowo-wypoczynkowy.
Selma i Andrzej minęli ostatnią ruderę i poszli wzdłuż urwiska. Rosła tam wysoka, soczysta trawa i panował przyjemny chłód — z przepaści niosło fale wilgotnego, rześkiego powietrza. Selma kichnęła i Andrzej objął ją za ramiona. Granitowej poręczy jeszcze tutaj nie dociągnięto i Andrzej instynktownie starał się trzymać jakieś cztery, pięć metrów od krawędzi urwiska.
Nad urwiskiem każdy człowiek czuł się dziwnie, U wszystkich pojawiało się tutaj jednakowe wrażenie, że świat, jeśli patrzeć na niego z tego miejsca, dzieli się wyraźnie na dwie równe części. Na zachodzie — bezkresna niebieskozielona pustka; nie morze i nawet nie niebo, ale właśnie pustka niebieskawozielonego koloru. Niebieskozielona Nicość. Na wschodzie — nieogarnięty, wznoszący się pionowo żółty ląd z wąskim paskiem uskoku, na którym ciągnęło się Miasto. Żółta Ściana. Żółty Ląd absolutny.
Bezkresna Pustka na zachodzie i nie kończący się Ląd na wschodzie. I nie było żadnej możliwości zrozumienia tych dwóch nieskończoności. Jedyne, co można było zrobić, to przyzwyczaić się. Ci, którzy nie mogli albo nie umieli się przyzwyczaić, starali się nie chodzić nad urwisko. Dlatego rzadko kiedy można było kogoś tutaj spotkać. Teraz przychodziły tu tylko zakochane pary, a i to głównie nocą. Nocą w przepaści świeciło się jakieś słabe zielonkawe światełko, tak jakby tam, na dole, coś spokojnie gniło przez całe wieki. Na tle tego światła doskonale była widoczna czarna, postrzępiona krawędź urwiska. Rosła tutaj wyjątkowo wysoka i miękka trawa…
— A gdy już zbudujemy sterowce — odezwała się nagle Selma — to co wtedy? Będziemy wznosić się w górę czy spuszczać nad to urwisko?
— Jakie sterówce? — zapytał z roztargnieniem Andrzej.
— Jak to jakie? — zdziwiła się Selma i Andrzej zreflektował się.
— A, aerostaty! — powiedział. — Na dół. Oczywiście, że na dół.
W przepaść.
Wśród większości mieszkańców miasta, codziennie odpracowujących swoją godzinę na Wielkiej Budowie, rozpowszechnione było przekonanie, że powstaje tam gigantyczna fabryka sterowców. Heiger uważał, że na razie należy to przekonanie podtrzymywać, niczego bezpośrednio nie potwierdzając.
— Dlaczego na dół? — zapytała Selma.
— Widzisz… Próbowaliśmy wypuszczać balony — oczywiście bez ludzi. Coś się z nimi tam na górze działo — nie wiadomo dlaczego wybuchały. Powyżej kilometra nie wzniósł się jeszcze żaden.
— A co może być tam, na dole? Jak myślisz?
Andrzej wzruszył ramionami.
— Pojęcia nie mam.
— Ech, ty, uczony! Pan radca.
Selma podniosła znaleziony w trawie kawałek starej deski z krzywym, zardzewiałym gwoździem i rzuciła w przepaść.
— Ktoś dostał w łeb.
— Nie rozrabiaj — powiedział spokojnie Andrzej.
— Taka już jestem. Zapomniałeś?
Andrzej zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów.
— Nie, nie zapomniałem. Chcesz, wrzucę cię zaraz w trawę.
— Chcę.
Andrzej rozejrzał się. Na dachu najbliżej stojącej rudery siedziało jakichś dwóch w cyklistówkach i paliło papierosy. Obok, na kupie śmieci, stał przekrzywiony, niedbale zbity trójnóg z żeliwnym ubijakiem na łańcuchu.
— Gapią się — powiedział. — Szkoda. Już ja bym ci pokazał, pani radczyni.
— Dawaj ją, czego czas marnujesz! — krzyknął przenikliwie ktoś z dachu. — Smarkacz!…
Andrzej udał, że nie słyszy.
— Idziesz prosto do domu? — zapytał.
Selma spojrzała na zegarek.
— Muszę wstąpić do fryzjera — powiedziała.
Andrzej poczuł niezrozumiały niepokój. Nagle z całą jasnością uświadomił sobie, że jest radcą, odpowiedzialnym pracownikiem osobistej kancelarii prezydenta, człowiekiem szanowanym, że ma żonę, piękną kobietę, i dom — bogaty, dostatni; że jego żona idzie właśnie do fryzjera, dlatego że wieczorem będą przyjmować gości, nie pić na umór, tylko urządzać przyjęcie, i że ci goście to nie byle kto, tylko ludzie solidni, ważni, najpotrzebniejsi w Mieście. Uświadomił sobie też nieoczekiwanie swoją dojrzałość, własne znaczenie, odpowiedzialność… Był dorosłym człowiekiem, ukształtowanym, niezależnym, głową rodziny. Był mężczyzną dojrzałym, twardo stojącym na własnych nogach. Brakowało tylko dzieci — całą resztę już miał. Tak jak prawdziwi dorośli…
— Witam serdecznie pana radcę! — powiedział pełen szacunku głos.
Okazało się, że wyszli już z opuszczonego osiedla. Z lewej strony ciągnęła się granitowa poręcz, pod nogami leżały wzorzyste betonowe płyty, z prawej strony i przed nimi wznosił się biały masyw Szklanego Domu. Na drodze stał wyprężony, z dwoma palcami przyłożonymi do daszka przepisowej czapki, młody, porządnie ubrany Murzyn — policjant w błękitnym mundurze straży wewnętrznej.
Andrzej skinął mu w roztargnieniu i zwrócił się do Sełmy:
— Przepraszam, coś mówiłaś, zamyśliłem się…
— Mówiłam, żebyś nie zapomniał zadzwonić do Römera. Człowiek będzie mi teraz potrzebny nie tylko do dywanu, wino trzeba kupić, wódkę… Pułkownik lubi whisky, a Dolfus — piwo. Wezmę chyba od razu całą skrzynkę…
— Tak! Niech zmienią klosz w ubikacji! — powiedział Andrzej. — A ty zrób mięso po burgundzku. Przysłać ci Amalię?
Rozstali się przy bocznej dróżce prowadzącej do Szklanego Domu. Selma poszła dalej, a Andrzej odprowadził ją (z przyjemnością) wzrokiem i skręcił w prawo do zachodniego wejścia.
Obszerny, wyłożony betonowymi płytami plac wokół budynku był pusty, tylko gdzieniegdzie widać było błękitne mundury straży. Pod gęstymi drzewami, okalającymi plac, jak zwykle sterczeli gapie — nowicjusze; chciwie pożerali oczami siedzibę władzy, a emeryci z laseczkami udzielali im wyjaśnień.
Przed wejściem stał już gruchot Dolfüsa. Maska była jak zwykle podniesiona, z silnika sterczała obciągnięta błyszczącą chromową skórą dolna część szofera. Zaraz obok cuchnęła brudna, prosto z bagien ciężarówka, wyglądająca na farmerską — nad burtami sterczały niechlujnie czerwononiebieskie fragmenty jakiegoś mięsa. Nad mięsem latały muchy.
Właściciel ciężarówki, farmer, wykłócał się w drzwiach z ochroną. Trwało to już chyba dość długo: zdążył się pojawić dyżurny naczelnik ochrony i trzech policjantów, i jeszcze dwóch innych zmierzało w tę stronę niespiesznie z placu, wchodząc po szerokich schodach.
Farmer wydał się Andrzejowi znajomy — długi jak tyka, chudy chłop z obwisłymi wąsami. Pachniał potem, benzyną i samogonem. Andrzej pokazał swoją przepustkę i wszedł do westybulu. Zdążył jeszcze usłyszeć, że chłop domaga się rozmowy z prezydentem Heigerem, a ochrona próbuje go przekonać, że to wejście służbowe i że powinien obejść budynek dookoła i spróbować szczęścia w biurze przepustek. Kłótnia powoli nabierała mocy.