— Radcę Römera, szybko!
— Radca Römer jest zajęty.
— Mówi radca Woronin! Powiedziałem, że to pilne!
— Proszę wybaczyć, panie radco. Radca Römer jest u prezydenta…
Andrzej trzasnął słuchawką, odepchnął osłupiałą Amalię i rzucił się do drzwi. Gdy złapał za plastikową klamkę, zrozumiał, że już jest za późno, że już i tak nie zdąży. Oczywiście, jeśli to wszystko było prawdą. Jeśli to nie kretyński dowcip…
Powoli podszedł do okna, oparł się o obitą aksamitem poręcz i popatrzył na plac. Był jak zwykle pusty. Majaczyły błękitne mundury, w cieniu pod drzewami sterczeli gapie, przekuśtykała staruszka, pchając przed sobą dziecinny wózek. Przejechał samochód. Andrzej czekał, wbijając dłonie w poręcz.
Amalia podeszła do niego od tyłu, leciutko dotknęła jego ramienia.
— Co się stało? — zapytała szeptem.
— Odejdź — powiedział, nie odwracając się. — Usiądź w fotelu.
Amalia zniknęła. Andrzej znowu popatrzył na zegarek. Minęła kolejna minuta. No pewnie, pomyślał. To nie mogło być prawdą. To tylko idiotyczna zgrywa. Albo szantaż… W tym momencie spod drzew wyłonił się jakiś człowiek i zaczął powoli iść przez plac. Z tej wysokości wydawał się bardzo malutki i Andrzej nie mógł go rozpoznać. Pamiętał, że tamten był chudy i zgrabny, a ten wyglądał na ciężkiego, napęczniałego. Dopiero w ostatniej chwili Andrzej zrozumiał dlaczego. Zmrużył oczy i odsunął się od okna.
Na placu rozległ się huk — krótki i głośny. Zadrżały i zadźwięczały okna, gdzieś na dole z drażniącym brzękiem poleciały szyby, Amalia wydała z siebie stłumiony okrzyk, a na placu na dole rozległo się nieprzyjemne wycie…
Jedną ręką odsuwając Amalię, która rwała się — nie wiadomo, do niego czy do okna, Andrzej zmusił się, żeby otworzyć oczy i spojrzeć. Tam gdzie przed chwilą stał człowiek, teraz widniał zasłaniający wszystko żółtawy słup dymu. Ze wszystkich stron biegły błękitne mundury, a nieopodal, pod drzewami, szybko rósł tłum. To był koniec.
Andrzej, nie czując nóg, wrócił do stołu, usiadł i znowu wziął do ręki list.
„Do wszystkich silnych plugawego świata tego!
Nienawidzę kłamstwa, ale wasza prawda jest jeszcze gorsza kłamstwa. Zmieniliście miasto w wygodny chlew, jego mieszkańców — w syte świnie. Nie chcę być sytą świnią, ale nie chcę też być świniopasem, trzecie wyjście w waszym obmierzłym świecie nie zostało mi dane. Jesteście zadufani i nieudolni w swojej słuszności, a przecież wielu z was było kiedyś prawdziwymi ludźmi. Są wśród was i moi dawni przyjaciele. Do nich zwracam się przede wszystkim. Słowa do was nie trafiają, muszę je wzmocnić moją śmiercią. Może będzie wam wstyd, może zadrżycie, a może poczujecie się źle w waszym chlewie. To moja ostatnia nadzieja. I niech was Bóg pokarze za nudę! To nie moje słowa, ale podpisuję się pod nimi obiema rękami — Danny Lee”.
List został napisany na maszynie, przez kalkę. To była trzecia albo czwarta kopia, z odręcznym dopiskiem pod spodem:
„Drogi Woronin, żegnaj! Wybuchu dokonam dzisiaj, o trzynastej zero zero, na placu pod Szklanym Domem. Jeśli list się nie spóźni, będziesz mógł na mnie popatrzeć. Lepiej mi nie przeszkadzajcie — będą tylko niepotrzebne ofiary. Twój były przyjaciel i kierownik działu listów twojej byłej gazety — Danny”.
Andrzej podniósł oczy i zobaczył Amalię.
— Pamiętasz Danny'ego? — zapytał. — Danny Lee, kierownik działu listo w…
Amalia kiwnęła głową w milczeniu. Po chwili jej twarz wykrzywiła się przerażeniem.
— Niemożliwe! — powiedziała ochryple. — To nie może być prawda…
— Zrobił wybuch… — Andrzej z trudem poruszał wargami. — Pewnie obwiązał się dynamitem. Pod marynarką.
— Po co? — zapytała Amalia. Przygryzła wargi, jej oczy wypełniły się łzami, które zaraz pociekły po drobnej, białej twarzy i zawisły na podbródku.
— Nie rozumiem — powiedział Andrzej bezradnie. — Nic nie rozumiem… — Bezmyślnie wpatrywał się w list. — Niedawno się widzieliśmy… Kłóciliśmy się, dyskutowaliśmy… — Znowu popatrzył na Amalię. — Może przychodził do mnie w godzinach przyjęć? Może go nie przyjąłem?
Amalia zakryła twarz rękami i potrząsała głową.
Nagle Andrzej poczuł złość. A nawet nie złość, tylko wściekłe rozdrażnienie, takie samo, jak dzisiaj rano po prysznicu. Do diabła! Czego oni jeszcze chcą!? Czego im jeszcze brakuje, kanaliom!?… Idiota! I co on udowodnił? Świnią nie chce być, świniopasem nie chce być… Nudzi mu siej No i idź do diabła razem ze swoją nudą!…
— Przestań ryczeć! — wydarł się na Amalię. — Wytrzyj nos i idź do siebie.
Odepchnął papiery, zerwał się i znowu podszedł do okna.
Na placu czerniał ogromny tłum. W jego środku była pusta, szara przestrzeń, otoczona błękitnymi mundurami, krzątali się tam ludzie w białych kitlach. Karetka włączyła syrenę, próbując utorować sobie drogę…
…No i co udowodniłeś? Że nie chcesz z nami żyć? A po co było to udowadniać i komu? Że nas nienawidzisz? Na próżno. Robimy to, co trzeba. Nie nasza wina, że to wszystko świnie. Byli świniami, zanim przyszliśmy, i będą nimi, gdy odejdziemy. Możemy ich tylko ubrać i nakarmić, wyzwolić od zwierzęcych cierpień, a duchowych cierpień i tak nigdy nie czuli — nie mogli czuć. Tak wiele już dla nich zrobiliśmy! Wystarczy spojrzeć, jak teraz wygląda miasto. Czystość, porządek, po tamtym bajzlu nie zostało nawet wspomnienie, żarcia — do woli, ciuchów — do woli, wkrótce i rozrywek będzie do woli, dajcie nam tylko trochę czasu… I czego oni jeszcze chcą? A ty, czego ty dokonałeś? Zaraz sanitariusze zeskrobią twoje wnętrzności z asfaltu — oto co osiągnąłeś… A my musimy pracować dalej, pchać naprzód całą tę machinę, bo wszystko, co do tej pory osiągnęliśmy, to dopiero początek, trzeba to jeszcze zachować, a jak już zachowamy, pomnożyć… Dlatego, że na Ziemi ludzie nie mają nad sobą ani diabła, ani Boga, a tutaj — mają… Ty parszywy demokrato, narodowcu, świątobliwcu, bracie moich braci…
Ale przed oczami ciągle miał tego Danny'ego, którego pamiętał z ich ostatniego spotkania, sprzed miesiąca czy dwóch. Był wtedy jakiś taki wyschnięty, wymęczony, jakby chory, a w wygasłych, smutnych oczach czaiło się jakieś tajemnicze przerażenie. I to, co powiedział pod sam koniec ich bezładnego, bezsensownego sporu, gdy już się podniósł i rzucił na talerzyk pomięte banknoty: „Boże, no i czym się tak przechwalasz? Na ołtarz kładą żołądek… I po co? Ludzi nakarmić! I to ma być cel? W głupiej Danii nauczyli się tego wiele lat temu. Dobrze, może nie mam prawa, jak to nazywasz, walczyć tak zaciekle w imieniu wszystkich. Niechby nawet nie wszyscy, ale ja i ty dokładnie wiemy, że ludzie potrzebują czegoś innego, że prawdziwie nowego świata w ten sposób nie zbudujesz!” „A jak, do cholery jasnej, go zbudować? Jak?!” — wrzeszczał wtedy Andrzej, ale Danny machnął tylko ręką i nic więcej nie powiedział.
Zadzwonił biały telefon. Andrzej z niechęcią wrócił do stołu i podniósł słuchawkę.
— Andrzej? Mówi Heiger.
— Witaj, Fritz.
— Znałeś go?
— Tak.
— No i co o tym myślisz?
— Histeryk — wycedził Andrzej przez zęby. — Mazgaj.
Heiger przez chwilę milczał.
— Dostałeś od niego list?
— Tak.
— Dziwny człowiek — powiedział Heiger. — No dobrze. Czekam na ciebie o drugiej.
Andrzej odłożył słuchawkę. Telefon natychmiast znowu zadzwonił. Tym razem była to Selma, okropnie przerażona. Pogłoska o wybuchu dotarła już do Białego Dworu, oczywiście po drodze zniekształcono ją nie do poznania i teraz w Białym Dworze panowała panika.
— Wszystko w porządku — zapewnił Andrzej. — Ja jestem cały i Heiger jest cały, Szklany Dom też… Dzwoniłaś do Römera?
— Do jakiego Römera, do cholery? — zdenerwowała się Selma. — Bez tchu wyleciałam od fryzjera — Dolfusica się tam wdarła, biała jak kreda, tynk się sypie, a ona wyje, że był zamach na Heigera, że połowy budynku nie ma…
— Dobra, kończ — zniecierpliwił się Andrzej. — Nie mam czasu.