Выбрать главу

— Możesz mi powiedzieć, co się stało?

— Jeden maniak… — Andrzej zreflektował się. — Jakiś bałwan niósł przez plac materiały wybuchowe i pewnie mu upadły.

— To na pewno nie był zamach? — dopytywała się uparcie Selma.

— Nie wiem! Römer się tym zajmuje, nie ja!

Przez chwilę w słuchawce słychać było tylko jej oddech.

— Coś mi się wydaje, że kłamiesz, panie radco — powiedziała i rozłączyła się.

Andrzej obszedł stół dookoła i wyjrzał do poczekalni. Amalia siedziała na swoim miejscu — surowa, z zaciśniętymi zębami, absolutnie nieprzystępna; palce ze zwykłą szaloną szybkością latające po klawiszach, na twarzy żadnych śladów łez czy innych emocji. Andrzej patrzył na nią z czułością. Zuch baba, pomyślał. A guzik, powiedział w myśli do Warejkisa ze złośliwą satysfakcją. Prędzej ciebie stąd wyrzucę na zbity pysk… Amalię nagle ktoś zasłonił. Andrzej podniósł oczy. Na nieludzkiej wysokości majaczyła spłaszczona po bokach fizjonomia Ellizauera z działu transportu.

— A, Ellizauer… — powiedział Andrzej. — Proszę mi wybaczyć, ale dzisiaj już pana nie przyjmę. Niech pan przyjdzie jutro rano.

Ellizauer bez słowa zgiął się wpół w ukłonie i zniknął. Amalia stała w gotowości, z notatnikiem i ołówkiem.

— Panie radco?

— Niech pani wejdzie na chwilę.

Wrócił do biurka. W tej samej chwili znowu zadzwonił biały telefon.

— Woronin? — odezwał się nosowy, ochrypły głos. — Mówi Römer. No, co tam?

— Wszystko dobrze — powiedział Andrzej, gestem prosząc Amalię, żeby nie wychodziła, że zaraz skończy.

— A jak żona?

— W porządku, prosiła, żeby przekazać ci pozdrowienia. A właśnie, wyślij do niej dzisiaj dwóch z działu usług, potrzebni jej w domu…

— Dwóch? Dobra. Kiedy?

— Niech do niej zadzwonią, powie im. Najlepiej niech zadzwonią od razu.

— Dobra — powiedział Römer. — Zrobi się. Może nie od razu, ale się zrobi… Ja się tu, rozumiesz, z całym tym gównem babrzę. Oficjalną wersję znasz?

— Skąd? — zapytał gniewnie Andrzej.

— No tak. Nieszczęśliwy wypadek z materiałem wybuchowym. Podczas przenoszenia tegoż materiału. Ustalamy szczegóły.

— Jasne.

— Szedł, znaczy się, jakiś robotnik strzałowy, no i niósł ten materiał… Albo powiedzmy, gdzieś go tam wiózł… Pijany.

— Dobra, wszystko jasne — opędzał się Andrzej. — Prawidłowo. Zuch.

— Aha — powiedział Römer. — No i potknął się tam, albo… no, szczegóły się ustala. Winni zostaną ukarani. Przygotowałem informację, jak ją powielą, to ci przyniosą. I jeszcze jedno. Dostałeś list, nie? Ktoś go czytał?

— Nikt.

— A sekretarka?

— Mówię ci, że nikt. Listy prywatne zawsze otwieram sam.

— Prawidłowo — pochwalił Römer. — Dobrze to urządziłeś. A u niektórych, wyobraź sobie, jest taki bajzel z listami… Czyta, kto popadnie… Znaczy się, u ciebie nikt nie czytał. To dobrze. Schowaj go porządnie, jako ściśle tajne. Zaraz do ciebie przyjdzie jeden fagas, to mu go oddasz, dobra?

— A dlaczego?

Römer zmieszał się.

— No, jak ci to powiedzieć… — wymamrotał. — Może się przydać. Znałeś go chyba, nie?

— Kogo?

— No, tego… — Romer zachichotał. — Tego robotnika… z materiałami.

— Znałem.

— No, przez telefon nie mogę, jak ten mój fagas do ciebie przyjdzie, to zada ci parę pytań. Odpowiedz mu.

— Nie mam czasu — powiedział gniewnie Andrzej. — Fritz mnie do siebie wzywał.

— Pięć minut — zajęczał Romer. — No, co ci zależy, jak słowo… To już na dwa pytania nie możesz odpowiedzieć…

— Dobra, dobra — z niecierpliwił się Andrzej. — To wszystko?

— Już go do ciebie wysłałem, zaraz będzie. Nazywa się Cwirik. Starszy adiutor…

— Dobra, dobra, będę czekał…

— Tylko dwa pytania. Nie zajmie ci dużo czasu.

— To wszystko? — powtórzył pytanie Andrzej.

— Wszystko. Muszę jeszcze obdzwonić innych radców.

— Nie zapomnij przysłać Selmie ludzi.

— Nie zapomnę. Zapisałem sobie. Na razie. Andrzej odłożył słuchawkę i zwrócił się do Amalii:

— Pamiętaj, że nic nie widziałaś i nie słyszałaś.

Amelia popatrzyła na niego przestraszona i palcem pokazała na okno.

— Właśnie — powiedział Andrzej. — Nie znasz żadnych nazwisk i w ogóle nie wiesz, co się stało.

Drzwi się uchyliły i do gabinetu wsunęła się znajomo wyglądająca blada fizjonomia z kaprawymi oczkami.

— Chwileczkę — powiedział ostro Andrzej. — Poproszę pana.

Fizjonomia zniknęła.

— Rozumiesz? — zapytał Andrzej. — Za oknem coś huknęło, poza tym nic nie wiesz. Wersja oficjalna brzmi: szedł pijany robotnik, niósł materiał wybuchowy z magazynu, teraz szuka się winnych. — Zamilkł i zaczął się zastanawiać. — Gdzie ja tę gębę widziałem? I nazwisko znajome… Cwirik… Cwirik…

— Dlaczego on to zrobił? — zapytała cicho Amalia. Jej oczy znowu zrobiły się podejrzanie wilgotne.

Andrzej zmarszczył brwi.

— Nie mówmy teraz o tym. Idź, zawołaj tego fagasa.

ROZDZIAŁ 2

Gdy usiedli przy stole, Heiger powiedział do Izi:

— Częstuj się, mój Żydzie. Częstuj się, mój miły.

— Nie jestem twoim Żydem — zaprotestował Izia, nakładając sobie na talerz sałatkę. — Sto razy ci mówiłem, że jestem swoim własnym Żydem. To jest twój Żyd — machnął widelcem w stronę Andrzeja.

— Soku pomidorowego nie ma? — zapytał zrzędliwie Andrzej, rozglądając się po stole.

— Chcesz pomidorowego? — zapytał Heiger. — Parker! Sok pomidorowy dla pana radcy!

W drzwiach jadalni pojawił się rosły, rumiany młodzieniec — osobisty adiutant prezydenta. Podszedł do stołu podzwaniając ostrogami i z lekkim ukłonem postawił przed Andrzejem spotniałą karafkę z sokiem pomidorowym.

— Dziękuję, Parker — powiedział Andrzej. — Dziękuję, sam sobie naleję.

Heiger skinął głową i Parker zniknął.

— Aleś go wytresował! — zaciamkał Izia z pełnymi ustami.

— Miły chłopak — powiedział Andrzej.

— A u Mandżuro przy obiedzie podają wódkę — oznajmił Izia.

— Kabel! — w głosie Heigera był wyrzut.

— A to dlaczego? — zdziwił się Izia.

— Jeśli Mandżuro w godzinach pracy pije wódkę, będę musiał go ukarać.

— Wszystkich nie wystrzelasz — wzruszył ramionami Izia.

— Kara śmierci została zniesiona — powiedział Heiger. — A zresztą, nie pamiętam dokładnie. Będę musiał zapytać Czaczuy…

— A co się stało z poprzednikiem Czaczuy? — zainteresował się niewinnie Izia.

— To był zwykły przypadek — oświadczył Heiger. — Wywiązała się strzelanina.

— Dobry był z niego pracownik — zauważył Andrzej. — Czaczua zna swoją robotę, ale szef!… To był fenomenalny człowiek.

— Taak, poleciało trochę głów… — powiedział Heiger w zadumie. — Byliśmy wtedy szczeniakami…

— Wszystko dobre, co się dobrze kończy — stwierdził Andrzej.

— Nic się jeszcze nie skończyło! — zaoponował Izia. — Skąd wam przyszło do głowy, że to już koniec?

— W każdym razie strzelaniny już się skończyły — warknął Andrzej.

— Prawdziwa strzelanina nawet się jeszcze nie zaczęła — oświadczył Izia. — Słuchaj, Fritz, były już na ciebie zamachy?

Fritz zmarszczył brwi.

— Co za idiotyczna myśl? Oczywiście, że nie.

— Będą — obiecał Izia.

— Dziękuję — powiedział chłodno Heiger.

— Będą zamachy — ciągnął Izia — i będzie narkotykowy boom. Będą bunty sytych. O hipisach nawet nie mówię, oni już są. Będą samobójstwa na znak protestu, samospalenia, samowybuchy… Zresztą już są.

Heiger i Andrzej spojrzeli po sobie.

— No proszę — zirytował się Andrzej. — Już wie.

— Ciekawe, skąd? — zastanowił się Heiger, wpatrując się w Izie zmrużonymi oczami.

— Co wiem? — zapytał szybko Izia. Odłożył widelec. — Czekajcie no! A! Więc to było samobójstwo na znak protestu? A ja tu myślę — co to za brednie? Jacyś pijani strzałowi szlajają się z dynamitem… A to takie buty! Szczerze mówiąc, myślałem, że to próba zamachu. Teraz jasne… A kto to właściwie był?

— Niejaki Danny Lee — odezwał się Heiger po chwili milczenia. — Andrzej go znał.