— Jakobini — podpowiedział Izia.
— Cicho bądź, Żydzie! — wrzasnął Heiger — Żeby was wszystkich diabli wzięli, gaduły jedne! Zamącili mi zupełnie… O czym to ja mówiłem?
— Że nie masz ochoty o tym rozmawiać — powiedział Izia.
Heiger popatrzył na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem i wtedy Andrzej powiedział umyślnie bardzo spokojnym tonem:
— Bardzo cię proszę, Fritz, żebyś odgrodził moich pracowników od tych wszystkich ideologicznych głupot. Sam tych ludzi wybierałem, wierzę im, a ty, jeśli rzeczywiście chcesz mieć w Mieście naukę, to zostaw ich w spokoju.
— Dobrze, dobrze — zawarczał Fritz. — Nie mówmy o tym dzisiaj…
— Właśnie że mówmy — powiedział krótko Andrzej, rozczulając się nad samym sobą. — Znasz mnie, jestem całkowicie po twojej stronie. Proszę cię, zrozum: ci ludzie nie mogą nie zrzędzić. Tacy już są. Kto nie zrzędzi, ten nic nie jest wart. Niech zrzędzą, a ideologicznej moralności w mojej kancelarii już jakoś sam dopilnuję. Możesz być spokojny. I powiedz, proszę, naszemu drogiemu Römerowi, żeby sobie zakarbował na swoim pawianim nosie…
— A można bez ultimatów? — zapytał wyniośle Fritz.
— Można — odparł już zupełnie potulnie Andrzej. — Wszystko można. Bez ultimatów można, bez nauki można, bez ekspedycji można…
Heiger wpatrywał się w niego, oddychając głośno przez rozdęte nozdrza.
— Nie chcę.teraz o tym rozmawiać! — krzyknął.
I Andrzej zrozumiał, że na dzisiaj wystarczy. Tym bardziej że na takie tematy lepiej rozmawiać w cztery oczy.
— Nie chcesz, to nie — powiedział pojednawczo. — Tak tylko chciałem… Warejkis mi dzisiaj dał, rozumiesz… Posłuchaj, mam jeszcze jedno pytanie: ogólny ciężar ładunku, który mogę ze sobą wziąć. Przynajmniej orientacyjnie.
Heiger jeszcze przez chwilę wciągał powietrze przez nos, potem spojrzał na Izie i zagłębił się w fotelu.
— Możesz liczyć na pięć, sześć ton… możliwe, że na trochę więcej — powiedział w końcu. — Skontaktuj się z Mandżuro… Tylko pamiętaj — o prawdziwych celach ekspedycji nie wie nawet on, chociaż jest czwartą osobą w państwie. Odpowiada za transport. Od niego dowiesz się o wszystkich szczegółach.
Andrzej kiwnął głową.
— Dobrze. A z wojskowych, wiesz, kogo chcę wziąć? Pułkownika.
Heiger drgnął.
— Pułkownika? On jest najlepszy! A z kun ja tu zostanę? Na pułkowniku trzyma się cały sztab generalny!
— No i bardzo dobrze — powiedział Andrzej. — To znaczy, że pułkownik przeprowadzi przy okazji dogłębny rekonesans. Osobiście, że tak powiem, zbada potencjalny teatr działań. Poza tym, jestem z nim w dobrych stosunkach… A właśnie, przyjaciele, dzisiaj urządzam niewielkie przyjęcie. Będzie mięso po burgundzku. Co wy na to?
Na twarz Heigera wpłynął wyraz zakłopotania.
— Hmm… Dzisiaj? Nie wiem, stary, nie mogę nic obiecać… Po prostu nie wiem. Może wpadnę na minutę.
Andrzej westchnął.
— No cóż. Tylko jeśli sam nie przyjdziesz, to nie przysyłaj zamiast siebie Römera, jak ostatnim razem. Nie zapraszam prezydenta, tylko Fritza Heigera. I nie potrzebuję oficjalnych ekwiwalentów.
— Zobaczymy, zobaczymy… — mruknął Heiger. — Jeszcze po filiżance? Mamy czas. Parker!
Rumiany Parker pojawił się na progu, nachylając głowę z idealnym przedziałkiem, wysłuchał polecenia i powiedział delikatnym głosem:
— Radca Römer czeka na pana prezydenta przy telefonie.
— O wilku mowa… — zawarczał Heiger, wstając. — Przepraszam, chłopaki, zaraz wrócę.
Wyszedł. Natychmiast pojawiły się dziewczęta w białych fartuszkach. Szybko i bezszelestnie podały kawę i zniknęły razem z Parkerem.
— No, a ty przyjdziesz? — zapytał Andrzej Izie.
— Z przyjemnością — odpowiedział Izia, pijąc kawę z poświstem i cmokaniem. — A kto będzie?
— Pułkownik będzie, Dolfusy będą, może Czaczua… A kto ci jest potrzebny?
— Szczerze mówiąc raczej nie Dolfusica.
— Nie przejmuj się, na Dolfusicę napuścimy Czaczuę…
Izia kiwnął głową, a potem nagle powiedział:
— Dawno żeśmy się nie zbierali, co?
— To prawda, stary, zajęty jestem…
— Kłamiesz jak z nut, czym ty możesz być zajęty? Siedzisz, przecierasz swoją kolekcję… Uważaj, żebyś się kiedyś przypadkiem nie zastrzelił. A, właśnie! Zdobyłem dla ciebie pistolecik. Prawdziwy Smith and Wesson. Prosto z prerii.
— Naprawdę!?
— Ale jest cały zardzewiały…
— Tylko go nie czyść! — krzyknął Andrzej, podskakując. — Przynieś taki, jaki jest, bo jeszcze zepsujesz! Maślane łapy! I to nie jest! żaden pistolecik, tylko rewolwer! Gdzie go znalazłeś?
— Gdzie było trzeba, tam znalazłem. Poczekaj, na ekspedycji tyle tego znajdziemy, że do domu nie doniesiesz…
Andrzej odstawił filiżankę z kawą. O tym aspekcie ekspedycji do tej pory nie pomyślał. Od razu poczuł niezwykły zapał — wyobraził sobie unikalną kolekcję coltów, brauningów, mauzerów, parabellum, walterów, naganów, zauerów… i jeszcze dalej, w głąb; czasu: rewolwery Lefeaucheux i Lepage do pojedynków… ogromne abordażowe pistolety z bagnetem… wspaniałe pistolety samoróbki z Dzikiego Zachodu… wszystkie te niezwykłe skarby, o których nawet nie śmiał marzyć, czytając katalog prywatnych zbiorów i milionera Brunnera, który jakimś cudem znalazł się w Mieście. Futerały, skrzynki, magazyny pełne broni… Może będzie miał szczęście i znajdzie czeską zbrojowkę… albo astrę dziewięćset, a może nawet „dziewiątkę” — mauzer zero osiem, rzadkość, marzenie… Taak…
— A min przeciwczołgowych nie zbierasz? — zapytał Izia. — Albo, powiedzmy, kolubryn?
— Nie. — Andrzej uśmiechnął się radośnie. — Tylko osobistą broń strzelecką…
— Bo proponują mi bazukę. Nawet niedrogą, chcą dwieście tugrików wszystkiego.
— Z bazukami to idź do Römera — zaproponował Andrzej.
— Dziękuję. U Römera już byłem — powiedział Izia i uśmiech zamarł mu na ustach.
Cholera, pomyślał Andrzej, ale chlapnąłem. Na szczęście w tym momencie wrócił Heiger. Był zadowolony.
— No, nalejcie filiżankę prezydentowi — powiedział. — O czym gadaliście?
— O literaturze i sztuce — odparł Izia.
— O literaturze? — Heiger wypił łyk kawy. — No proszę! I co tam moi radcy mówią o literaturze?
— Głupoty gada — zniecierpliwił się Andrzej. — Mówiliśmy o mojej kolekcji, a nie o literaturze.
— A coś się tak nagle zainteresował literaturą? — zapytał Izia, patrząc z ciekawością na Heigera. — Zawsze był z ciebie taki praktyczny prezydent…
— Właśnie dlatego mnie zainteresowała — powiedział Heiger. — Policzcie — zaproponował i zaczął zaginać palce. — W Mieście wychodzą dwa czasopisma literackie, cztery literackie dodatki do gazet, co najmniej dziesięć seryjnych wydań przygodowych bzdur… no, to chyba wszystko. I jeszcze z kilkanaście książek na rok. A przy tym ani jednej pozycji na chociażby przyzwoitym poziomie. Rozmawiałem z ludźmi, którzy mają o tym pojęcie. Ani przed Przewrotem, ani potem w Mieście nie pojawiło się nawet jedno wartościowe dzieło. Sama makulatura. Dlaczego?
Izia i Andrzej popatrzyli na siebie. Tak, Heiger zawsze umiał zaskoczyć, nie ma co.
— Mimo wszystko czegoś tu nie rozumiem — powiedział Izia do Heigera. — Co cię to właściwie obchodzi? Szukasz pisarza, który napisałby twoją biografię?
— Możesz być poważny? — zapytał cierpliwie Heiger. — W Mieście jest milion mieszkańców, z czego ponad tysiąc to literaci. I same beztalencia. To znaczy, ja, oczywiście, nie czytałem…
— Beztalencia, beztalencia — machnął ręką Izia. — Zostałeś dobrze poinformowany.
Żadnych Dostojewskich ani Tołstojów nie widać. Ani Lwów, ani nawet Aleksych…
— No właśnie, i dlaczego? — zapytał Andrzej.
— Utalentowanych pisarzy brak — ciągnął Heiger. — Malarzy brak. Kompozytorów — brak. Tych… rzeźbiarzy też brak.
— Architektów brak — podchwycił Andrzej. — Reżyserów brak…
— Nic! — zawołał Heiger. — Na milion mieszkańców! Najpierw mnie to zdziwiło, a potem, szczerze mówiąc, zaniepokoiło.
— Dlaczego? — zapytał natychmiast Izia.
Heiger zawahał się.
— Trudno to wyjaśnić — przyznał się. — Osobiście nie wiem, po co to jest potrzebne, ale słyszałem, że w każdym porządnym społeczeństwie to wszystko jest. A skoro u nas nie ma, to znaczy, że coś jest nie tak… Powiedzmy, że przed Przewrotem życie w Mieście było ciężkie, że był burdel i ludzie mieli na głowie ważniejsze sprawy niż sztuka. Ale teraz życie tak jakby zaczęło się układać…