— Nie — przerwał mu zamyślony Andrzej. — To nie ma nic do rzeczy. O ile wiem, mistrzowie światowej sławy pracowali właśnie w warunkach totalnego bajzlu. Na to ma nie reguły. Mistrz mógł być nędzarzem, wariatem, pijakiem, a mógł być też człowiekiem zamożnym, jak na przykład Turgieniew. Nie wiem.
— W każdym bać razie — . powiedział Izia do Heigera — jeśli masz zamiar na przykład ostro podnieść poziom życia swoich literatów…
— Tak! Na przykład! — Heiger znowu upił kawy i oblizując wargi popatrzył na Izie zmrużonymi oczami.
— To nic z tego nie wyjdzie — ciągnął Izia, nie wiadomo dlaczego zadowolony. — Żadnych szans!
— Poczekajcie — powiedział Andrzej. — A może utalentowani twórcy po prostu nie trafiają do Miasta? Nie zgadzają się tutaj przyjść?
— Albo, powiedzmy, nikt im tego nie proponuje — dodał Izia.
— Dajcie spokój — powiedział Heiger. — Pięćdziesiąt procent ludności w Mieście to młodzież. Na Ziemi nie znaczyli nic. Jak można było ustalić, czy mają talent czy nie?
— A może właśnie da się to jakoś ustalić — zastanowił się Izia.
— Powiedzmy — powiedział Heiger. — W Mieście jest kilkadziesiąt tysięcy osób, które urodziły się i wyrosły tutaj. Co z nimi? A może talent to sprawa genów?
— Właśnie, to rzeczywiście dziwne — stwierdził Andrzej. — Inżynierów mamy wspaniałych. Naukowców też nie najgorszych, może nie Mendelejewów, ale na światowym poziomie. Weźmy chociażby tego Butza… Utalentowanych ludzi nie brakuje — wynalazcy, administratorzy, rzemieślnicy… i w ogóle wszelkiego rodzaju specjaliści.
— Otóż to — powiedział Heiger. — To właśnie mnie dziwi.
— Posłuchaj, Fritz — zaczął Izia. — Po co ci dodatkowe kłopoty? Pojawią się genialni pisarze, zaczną cię obsmarowywać w swoich genialnych utworach — i ciebie, i twoje porządki, i twoich radców… I wyjdą z tego paskudne nieprzyjemności. Najpierw będziesz ich przekonywać, potem im grozić, potem zaczniesz aresztować…
— Dlaczego koniecznie musieliby mnie obsmarowywać? — oburzył się Heiger. — A może właśnie zechcą mnie wychwalać?
— Nie — pokręcił głową Izia. — Nie zechcą. Andrzej ci to dzisiaj tłumaczył na przykładzie uczonych. Wielcy pisarze też zawsze zrzędzą. To ich stan normalny — są przecież chorym sumieniem narodu, którego istnienia samo społeczeństwo często nawet nie podejrzewa. A skoro symbolem społeczeństwa w danym przypadku jesteś ty, ciebie obrzucą błotem w pierwszej kolejności… — Izia zachichotał. — Wyobrażam sobie, jak rozprawiliby się z twoim Römerem!
Heiger wzruszył ramionami.
— Oczywiście, jeśli Römer ma wady, to prawdziwy pisarz powinien o nich napisać. Po to właśnie jest pisarzem, żeby przecinać wrzody.
— Jeszcze nigdy pisarze nie przecinali żadnych wrzodów — zaprotestował Izia. — Chore sumienie narodu jest po prostu chore, i tyle…
— Ale w końcu nie o to chodzi — przerwał mu Heiger. — Odpowiedz mi po prostu: czy uważasz obecną sytuację za normalną, czy nie?
— A co jest normą? — zapytał Izia. — Czy sytuację na Ziemi można uznać za normalną?
— Nie zaczynaj! — skrzywił się Andrzej. — Pytanie było proste: czy może istnieć społeczeństwo bez twórców? Dobrze cię zrozumiałem, Fritz?
— Uściślę moje pytanie jeszcze bardziej — dodał Heiger. — Czy to normalne, żeby milionowe społeczeństwo — wszystko jedno, czy tutaj, czy na Ziemi — przez dziesiątki lat nie wydało ani jednego utalentowanego człowieka?
Izia milczał, z roztargnieniem szczypiąc brodawkę. Andrzej powiedział:
— Jeśli sądzić po starożytnej Grecji, to bardzo nienormalne.
— W takim razie dlaczego tak jest? — zapytał Heiger.
— Eksperyment to Eksperyment — powiedział Izia. — Ale jeśli sądzić po Mongołach, to z nami wszystko w porządku.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał podejrzliwie Heiger.
— Nic takiego — zdziwił się Izia. — Po prostu ich też jest milion, a może nawet więcej. Jako przykład można by jeszcze wziąć, powiedzmy, Koreańczyków… albo prawie każdy arabski kraj…
— Weź jeszcze Cyganów — mruknął niezadowolony Fritz.
Andrzej ożywił się.
— A właśnie, chłopaki — zapytał. — Czy w mieście są Cyganie?
— A żeby was! — zawołał gniewnie Heiger. — Z wami w ogóle nie można poważnie porozmawiać…
Chciał coś jeszcze dodać, ale w tym momencie na progu pojawił się rumiany Parker i Heiger spojrzał na zegarek.
— Dosyć tego — powiedział wstając. — Zagadaliśmy się — westchnął i zaczął zapinać trencz. — Panowie radcy! Na miejsca! Na miejsca!
ROZDZIAŁ 3
Otto Friża nie kłamał: dywan rzeczywiście był wspaniały. Czarno-purpurowy, o głębokich, szlachetnych odcieniach, zajął całą lewą ścianę w gabinecie, naprzeciwko okien. Gabinet zaczął teraz zupełnie inaczej wyglądać. To było diabelnie piękne, eleganckie, znaczące.
Andrzej, zachwycony, cmoknął Selmę w policzek. Poszła z powrotem do kuchni, żeby przypilnować służby, a on przechadzał się po gabinecie, przyglądając się dywanowi ze wszystkich stron. Patrzył wprost, oglądał go z boku i z ukosa. Potem otworzył swoją bezcenną szafę i wyciągnął stamtąd pokaźny mauzer. To było jego ulubione, dziesięcionabojowe monstrum, które narodziło się w dziale specjalnym fabryki w Mauzerwerke. W czasie wojny ojczyźnianej osławiona broń komisarzy w zakurzonych hełmach oraz japońskich imperatorskich oficerów w płaszczach z kołnierzami z psiego filtra.
Mauzer był starannie wyczyszczony, jego oksydowana stal lśniła. Wrażenie pełnej gotowości bojowej psuła zeszlifowana iglica. Andrzej potrzymał go chwilę w dwóch rękach, potem złapał za okrągłą, wyżłobioną rękojeść, opuścił, a następnie podniósł do oczu i wycelował w pień jabłoni za oknem, tak jak Heiger na strzelnicy.
Potem odwrócił się w stronę dywanu i przez chwilę wybierał na nim miejsce. Znalazł je szybko. Zdjął pantofle, wlazł na sofę i przyłożył mauzer do wybranego punktu. Przyciskając go jedną ręką do ściany, odchylił się jak mógł najdalej i popatrzył. Wspaniale. Zeskoczył na podłogę, w samych skarpetkach wyleciał do przedpokoju, wyciągnął skrzynkę z narzędziami i wrócił pod dywan.
Powiesił mauzer, potem lugier z celownikiem optycznym (z tego lugra w ostatni dzień Przewrotu Ciota zastrzelił dwóch milicjantów)! i właśnie próbował powiesić brauning, model z tysiąc dziewięćset! szóstego roku — malutki, prawie kwadratowy — gdy usłyszał za plecami znajomy głos:
— Bardziej na prawo, Andrzeju. I o centymetr niżej.
— Tak? — zapytał Andrzej, nie odwracając się.
— Tak.
Andrzej zamocował brauning, tyłem zeskoczył z sofy i cofnął się aż do stołu, żeby przyjrzeć się swojemu dziełu.
— Ładnie — pochwalił Nauczyciel.
— Ładnie, ale za mało — westchnął Andrzej.
Nauczyciel, stąpając bezszelestnie, podszedł do szafy, przykucnął, poszperał i wyjął wojskowy nagan.
— A ten? — zapytał.
— Nie ma drewienka przy rękojeści — powiedział ze smutkiem j Andrzej. — Ciągle mam zamiar zamówić i ciągle zapominam… — włożył pantofle, przysiadł na parapecie obok stołu i zapalił. — Na górze będę miał broń do pojedynków. Pierwsza połowa dziewiętnastego wieku. Można spotkać przepiękne egzemplarze, ze srebrną inkrustacją, o najdziwniejszych kształtach — od takich malutkich do ogromnych, z długą lufą…
— Lepage — powiedział Nauczyciel.
— Nie, rewolwery Lepage są akurat małe. A na dole, nad samą sofą, zawieszę broń z siedemnastego i osiemnastego wieku…
Zamilkł, wyobrażając sobie, jak pięknie będzie to wyglądać. Nauczyciel, ciągle kucając, grzebał w szafie. Za oknem niedaleko warczała kosiarka do strzyżenia trawników. Ćwierkały ptaki.
— To był dobry pomysł, żeby powiesić tu dywan, prawda? — zapytał Andrzej.
— Wspaniały — powiedział Nauczyciel, podnosząc się. Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł ręce. — Tylko lampę postawiłbym w tamtym kącie, obok telefonu. I telefon powinien być biały.