— Biały mi nie przysługuje — westchnął Andrzej.
— To nic. Wrócisz z ekspedycji, dostaniesz biały.
— A więc to dobrze, że zgodziłem się pójść?
— A co, miałeś wątpliwości?
— Tak. — Andrzej zgasił niedopałek w popielniczce. — Po pierwsze, nie chciało mi się. Po prostu. W domu mi dobrze, życie mam spokojne, pracy dużo. A po drugie, szczerze mówiąc, trochę się bałem.
— No, no — powiedział Nauczyciel.
— Naprawdę. A pan, czy może mi pan powiedzieć, co mnie tam czeka? No, widzi pan! Niepewność… Kilkanaście strasznych Iziowych legend i zupełna niepewność. Plus wszystkie uroki wędrownego życia. Znam ja te ekspedycje! I w archeologicznych brałem udział, i we wszystkich innych…
Tak jak się spodziewał, Nauczyciel zainteresował się:
— A w tych ekspedycjach… jak by to powiedzieć… co jest w nich najstraszniejsze, najbardziej nieprzyjemne?
Andrzej bardzo lubił to pytanie. Odpowiedź wymyślił już dawno temu, nawet ją sobie zapisał i potem nieraz wykorzystywał w rozmowach z różnymi panienkami.
— Najstraszniejsze? — powtórzył dla zwiększenia efektu. — Proszę sobie wyobrazić: namiot, noc, dookoła pustka, żadnych ludzi, wilki wyją, grad, burza… — zawiesił głos i popatrzył na Nauczyciela, który nachylił się, zasłuchany. — Grad, rozumie pan? Wielkości gołębiego jaja… I trzeba iść za potrzebą.
Na napiętej twarzy Nauczyciela pojawił się zakłopotany uśmiech, który po chwili przerodził się w głośny śmiech.
— Zabawne. Sam pan to wymyślił?
— Sam — powiedział z dumą Andrzej.
— Zuch, bardzo zabawne… — Nauczyciel znowu się zaśmiał, kręcąc głową. Potem usiadł w fotelu i popatrzył na sad. — Ładnie tu u was w Białym Dworze.
Andrzej odwrócił się i też spojrzał na sad. Zalana słońcem zieleń, motyle nad kwiatami, nieruchome jabłonie, a dwieście metrów dalej, za krzakami bzu — białe ściany i czerwony dach sąsiedniego domku. I Wan w długiej białej koszuli powoli, spokojnie kroczy za terkoczącą kosiarką, a obok drepcze, trzymając się nogawki, jego mały synek…
— Tak, Wan ma swój spokój — powiedział Nauczyciel. — Możliwe, że to najszczęśliwszy człowiek w Mieście.
— Bardzo możliwe — zgodził się Andrzej. — W każdym razie o innych moich znajomych nie mogę tego powiedzieć.
— Pomyśl, jakich masz teraz znajomych — zaoponował Nauczyciel. — Wan to wśród nich wyjątek. Powiedziałbym nawet, że to w ogóle człowiek z innego kręgu. Nie twojego.
— Taak — powiedział w zadumie Andrzej. — A przecież kiedyś razem woziliśmy śmieci, siedzieliśmy przy jednym stole, piliśmy z jednego kubka…
Nauczyciel wzruszył ramionami.
— Każdy dostaje to, na co zasługuje.
— To, o co zabiega — wymamrotał Andrzej.
— Można to i tak nazwać. Właściwie to jedno i to samo. Przecież Wan zawsze chciał być na samym dole. Wschód to Wschód. My tego nie zrozumiemy. No i wasze drogi rozeszły się.
— Najzabawniejsze — powiedział Andrzej — że jest mi z nim tak samo dobrze, jak dawniej. Zawsze mamy o czym pogadać, co powspominać.. Przy nim nigdy nie czuję się niezręcznie.
— A on?
Andrzej zastanowił się.
— Nie wiem. Ale pewnie raczej tak. Czasem mi się wydaje, że on ze wszystkich sił stara się trzymać ode mnie z daleka.
Nauczyciel przeciągnął się, strzeliły stawy palców.
— Ale czy o to chodzi? — zapytał. — Gdy przy butelce wódki siedzi z tobą Wan i wspominacie, jak dawniej bywało, Wan odpoczywa. A gdy siedzisz przy butelce szkockiej z pułkownikiem, to czy któryś z was odpoczywa?
— Jaki tam odpoczynek… — zamamrotał Andrzej. — Pułkownik jest mi po prostu potrzebny. A ja jemu.
— A jak jesz obiad z Heigerem? A gdy pijesz piwo z Dolfusem? A gdy Czaczua opowiada ci przez telefon nowy dowcip?
— Tak. Zgadza się. Tak.
— Chyba tylko z Izią zachowujecie się jak dawniej, a i to…
— Otóż właśnie. Nawet to.
— Niee, nawet nie ma o czym mówić! — powiedział stanowczo Nauczyciel. — Wyobraź sobie tylko: tutaj siedzi pułkownik, zastępca dowódcy sztabu waszej armii, stary angielski arystokrata, potomek znakomitego rodu. A tutaj siedzi Dolfus, radca do spraw budownictwa, niegdyś znany wiedeński inżynier. I jego żona — baronowa, córka pruskiego junkra. A naprzeciwko nich Wan. Dozorca.
— Taak — bąknął Andrzej. Podrapał się po karku i zaśmiał się. — Wychodzi z tego nietakt…
— Nie, nie! Zapomnij o nietakcie towarzyskim, Bóg z nim. Wyobraź sobie, jak czułby się Wan!
— Rozumiem, rozumiem… — powiedział Andrzej. — Rozumiem. A, do diabła z tym! Zaproszę go jutro, siądziemy sobie we dwóch, pogadamy. Majlin z Selmą zrobią nam jakiś czi fan, a chłopcu dam „buldoga” — mam tu takiego bez kurka…
— Wypijecie! — podchwycił Nauczyciel. — Porozmawiacie sobie o życiu — i on ma ci niejedno do opowiedzenia, i ty też umiesz opowiadać. A przecież on nic nie wie ani o Pendżykencie, ani o Charbazie… Będzie bardzo miło. Nawet wam trochę zazdroszczę.
— Niech pan przyjdzie — zaśmiał się Andrzej.
Nauczyciel też się roześmiał.
— Myślami będę przy was.
W tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Andrzej spojrzał na zegarek. Była punkt ósma.
— To na pewno pułkownik — podniósł się. — Pójdę, dobrze?
— Oczywiście! — wykrzyknął Nauczyciel. — I proszę, żebyś na przyszłość nie zapominał, że Wanów jest w Mieście setki tysięcy, a radców tylko dwudziestu…
To był rzeczywiście pułkownik. Zawsze zjawiał się dokładnie o wyznaczonej godzinie, a więc zawsze był pierwszy. Andrzej przywitał go w przedpokoju, uścisnął mu dłoń i zaprosił do gabinetu. Pułkownik był po cywilnemu. Jasnoszary garnitur leżał na nim jak na manekinie, rzadkie siwe włosy były starannie zaczesane, buty lśniły, gładko wygolone policzki również. Średniego wzrostu, suchy, postawa bez zarzutu, ale przy tym lekko rozluźniony, nie było w nim tej sztywności, tak charakterystycznej dla niemieckich oficerów, których w wojsku było pełno.
Wchodząc do gabinetu, zatrzymał się przed dywanem, założył za plecy suche, białe dłonie, przez chwilę przyglądał się purpurowo-czarnemu przepychowi, a szczególnie rozwieszonej na jego tle broni. Potem powiedział: „O!” i popatrzył z aprobatą na Andrzeja.
— Niech pan siada, pułkowniku — powiedział Andrzej. — Cygaro? Whisky?
— Dziękuję — odparł pułkownik siadając. — Kropelka czegoś pobudzającego nie zaszkodzi. — Wyjął z kieszeni fajkę. — Cóż to był za obłąkany dzień — oświadczył. — Co tam u was zaszło na placu? Dostałem rozkaz ogłoszenia alarmu w koszarach.
— Jakiś dureń — mówił Andrzej, grzebiąc w barku — dostał w magazynie dynamit i nie znalazł lepszego miejsca, żeby się z nim potknąć, jak pod moimi oknami.
— A, to znaczy, że to jednak nie był zamach?
— Dobry Boże, pułkowniku! — powiedział Andrzej nalewając whisky. — To przecież nie Palestyna.
Pułkownik uśmiechnął siei wziął szklaneczkę od Andrzej a.
— Ma pan rację. W Palestynie tego rodzaju incydenty nikogo nie dziwiły. Zresztą w Jemenie również…
— A u pana, jak rozumiem, wszczęto alarm? — zapytał Andrzej, siadając naprzeciwko ze swoją szklanką.
— Niech pan sobie wyobrazi — pułkownik wypił łyk ze szklanki pomyślał, uniósł brwi, potem ostrożnie postawił szklankę na stojącym w pobliżu stoliku obok telefonu i zaczął nabijać fajkę. Ręce miał stare, pokryte srebrnym puchem, ale nie drżały.
— No, i jak wypadła gotowość bojowa? — zainteresował się Andrzej, również upijając ze szklanki.
Pułkownik znowu się uśmiechnął i Andrzej poczuł ukłucie zawiści — bardzo by chciał umieć się tak uśmiechać.
— To tajemnica wojskowa — powiedział pułkownik. — Ale panu powiem. To był koszmar! Czegoś takiego nie widziałem nawet w Jemenie. Co tam w Jemenie! Czegoś takiego nie widziałem nawet podczas tresury czarnuchów w Ugandzie! Połowy żołnierzy w ogóle nie było w koszarach. Połowa drugiej połowy stawiła się bez broni. Ci którzy zjawili się z bronią, nie mieli amunicji, bo naczelnik magazynu razem z kluczem odrabiał swoją godzinę na Wielkiej Budowie…
— Mam nadzieję, że pan żartuje — powiedział Andrzej.
Pułkownik rozpalił fajkę i, rozwiewając dym dłonią, popatrzył! na Andrzeja bezbarwnymi, starczymi oczami. Dookoła oczu miał siateczkę zmarszczek. Wyglądało to tak, jakby się uśmiechał.