— Może trochę przesadziłem — stwierdził — ale niech pan osądzi sam, panie radco. Nasze wojsko zostało stworzone bez określonego celu, tylko dlatego, że pewna znana nam obu osoba nie wyobraża sobie organizacji państwowej bez armii. To oczywiste, że żadne wojsko nie może funkcjonować bez realnego przeciwnika. Choćby, nawet potencjalnego. Od dowódcy sztabu generalnego do ostatniego kucharza, w całym wojsku panuje przekonanie, że całe to przedsięwzięcie to po prostu zabawa w ołowiane żołnierzyki.
— A gdyby założyć, że potencjalny przeciwnik jednak istnieje?
Pułkownik znowu zasnuł się miodowym dymem.
— W takim razie nazwijcie go, panowie politycy!
Andrzej znowu upił ze szklanki, pomyślał chwilę i zapytał:
— Niech mi pan powie, pułkowniku, czy sztab generalny ma jakieś plany operacyjne na wypadek ataku z zewnątrz?
— Cóż… nie nazwałbym tego planami operacyjnymi. Niech pan sobie wyobrazi chociażby wasz rosyjski sztab generalny na Ziemi, Czy posiada plany operacyjne na wypadek ataku z Marsa?
— Bo ja wiem — powiedział Andrzej. — Nie wykluczam, że coś w tym rodzaju mogłoby istnieć…
— „Coś w tym rodzaju” istnieje również u nas — uśmiechnął się pułkownik. — Nie oczekujemy ataku ani z dołu, ani z góry. Nie wierzymy w poważne zagrożenie z południa… wykluczając oczywiście możliwość buntu pracujących na wsiach kryminalistów, ale na to jesteśmy przygotowani. Pozostaje pomoc. Wiemy, że w czasie Przewrotu i po nim na pomoc zbiegła spora liczba stronników poprzedniego reżymu. Dopuszczamy — teoretycznie — że mogą oni zorganizować się i podjąć próbę dywersji lub nawet restauracji… — zaciągnął się. — Ale jaką rolę mogłoby tu odgrywać wojsko? To oczywiste, że w razie tych zagrożeń w zupełności wystarczy specjalna policja pana Römera, a jeśli chodzi o taktykę — wystarczy najbardziej pospolita taktyka kordonu.
Andrzej odczekał chwilę i zapytał:
— Czy dobrze pana zrozumiałem, że sztab generalny nie jest gotowy na poważny atak z północy?
— Ma pan na myśli atak Marsjan? — zapytał w zadumie pułkownik. — Nie, nie jest. Rozumiem, co chce pan powiedzieć. Ale my nie przeprowadzaliśmy zwiadu. Nikt nigdy nie brał pod uwagę możliwości takiego ataku. Nie mamy po prostu żadnych danych. Nie wiemy nawet, co dzieje się na pięćdziesiątym kilometrze od Szklanego Domu. Nie mamy map przedmieść na północy… — zaśmiał się, wyszczerzając długie żółtawe zęby. — Archiwariusz miejski, pan Katzman, przekazał sztabowi generalnemu coś w rodzaju mapy tych rejonów… O ile wiem, sporządził ją sam. Ten wspaniały dokument leży w moim sejfie. Oglądając go nie można mieć wątpliwości, że pan Katzman pracował nad nim przy jedzeniu, niejednokrotnie upuszczając nań kanapki i wylewając kawę…
— Ale przecież, pułkowniku — powiedział Andrzej z wyrzutem — moja kancelaria dała panu zupełnie przyzwoite mapy!
— Bez wątpienia, panie radco, bez wątpienia. Ale są to przede wszystkim mapy zamieszkanej części miasta i południowych przedmieść. Zgodnie z regulaminem wojsko powinno znajdować siew pełnej gotowości bojowej na wypadek zamieszek, a zamieszki mogą mieć miejsce właśnie w wymienionych rejonach. Czyli pańska praca była absolutnie niezbędna — dzięki panu do zamieszek jesteśmy przygotowani. Co się jednak tyczy ataku… — pułkownik pokręcił głową.
— O ile pamiętam — powiedział znacząco Andrzej — moja kancelaria nie otrzymała od sztabu generalnego żadnych zamówień na sporządzenie map rejonów pomocnych.
Przez dłuższą chwilę pułkownik patrzył na niego. Jego fajka zgasła.
— Muszą powiedzieć — zaczął powoli — że z takimi zamówieniami zwracaliśmy się bezpośrednio do prezydenta. Odpowiedzi były, przyznaję, bardzo niejednoznaczne… — znowu zamilkł. — A wiec sądzi pan, panie radco, że dla powodzenia całej sprawy byłoby lepiej, gdybyśmy zwracali się do pana?
Andrzej skinął głową.
— Jadłem dzisiaj obiad u prezydenta — powiedział. — Długo o tym rozmawialiśmy. Problem sporządzenia map północnych rejonów został tak jakby rozwiązany. Jednakże konieczny jest udział wojskowych specjalistów. Doświadczony pracownik operacyjny… no, sam pan rozumie.
— Rozumiem — przytaknął pułkownik. — A propos, skąd pan ma taki mauzer, panie radco? Ostami raz, jeśli się nie mylę, widziałem takie monstra w Batumi, w osiemnastym roku…
Andrzej zaczaj opowiadać, gdzie i w jaki sposób zdobył ten rewolwer, ale w tym momencie w przedpokoju rozległ się dzwonek. Andrzej przeprosił i poszedł przywitać gości.
Miał nadzieję, że przyszedł Katzman. Wbrew oczekiwaniom, był to Otto Friża, którego Andrzej właściwie w ogóle nie zapraszał. Jakoś wypadło mu to z głowy. Otto Friża ciągle wylatywał mu z głowy, mimo że jako dyrektor Wydziału Administracyjno-Gospodarczego w Szklanym Domu był człowiekiem wyjątkowo pożytecznym, wręcz niezastąpionym. Selma nigdy o tym nie zapominała. Teraz na przykład przyjmowała od Otto koszyk, troskliwie okryty cieniutką batystową serwetką, i malutki bukiecik kwiatów. Otto został miłościwie dopuszczony do jej ręki. Trzaskał obcasami, rumienił się i najwyraźniej był szczęśliwy.
— A, przyjacielu! — zawołał Andrzej. — Jesteś!
Nagle pomyślał, że z nich wszystkich Otto zmienił się najmniej. Właściwie w ogóle. Ta sama chuda szyjka, ogromne odstające uszy, wyraz ciągłej niepewności na piegowatej fizjonomii. I trzaskające obcasy. Był w niebieskim mundurze policji specjalnej, do którego miał przypięty medal „Za zasługi”.
— Ogromne dzięki za dywan — mówił Andrzej, obejmując go za ramiona i prowadząc do swojego gabinetu. — Zaraz ci pokażę, jak on się u mnie prezentuje… Coś pięknego, mówię ci, padniesz z zawiści.
A jednak wszedłszy do gabinetu Otto nie zaczął rozpływać się nad dywanem, ani tym bardziej padać z zawiści. Zobaczył pułkownika.
Starszy szeregowy volkssturmu Otto Friża czuł do pułkownika Saint-Jamesa coś w rodzaju uwielbienia. W jego obecności zupełnie tracił zdolność mowy, stalowymi sworzniami mocował na swojej twarzy uśmiech i gotów był trzaskać obcasami bez przerwy i coraz mocniej.
Odwrócił się do wspaniałego dywanu plecami, stanął na baczność, wypiął pierś, przycisnął dłonie do bioder, odchylił łokcie i tak silnie skłonił głowę, że w całym gabinecie słychać było, jak zachrzęściły mu kręgi szyjne. Uśmiechając się leniwie, pułkownik wstał i wyciągnął rękę. W drugiej ręce trzymał szklankę.
— Cieszę się, że pana widzę — powiedział. — Witam pana, panie… yy…
— Starszy szeregowiec Otto Friża, panie pułkowniku! — wykrzyknął z zachwytem Otto, zgiął się wpół i lekko dotknął palców pułkownika. — Melduje swoje przybycie!
— Otto, Otto! — powiedział z wyrzutem Andrzej. — Po co te formalności?
Otto zachichotał żałośnie, wyjął chusteczkę i wytarł czoło. I natychmiast przestraszony zaczaj wpychać ją z powrotem, nie mogąc przy tym trafić do kieszeni.
— Pamiętam, że pod El Alamei — powiedział pułkownik dobrodusznie, — moi chłopcy przyprowadzili do mnie niemieckiego feldfebla…
W przedpokoju znowu rozległ się dzwonek. Andrzej przeprosił ponownie i wyszedł, zostawiając nieszczęsnego Ottona brytyjskiemu lwu na pożarcie.
To był Izia. Gdy całował Selmę w oba policzki, gdy na jej żądanie czyścił buty i poddawał się obróbce szczotki do ubrań, wpakowali się jednocześnie Czaczua i Dolfus z Dolfusicą. Czaczua ciągnął Dolfiisicę pod rękę, w biegu oczarowując ją dowcipami, a Dolfus z bladym uśmiechem wlókł się z tyłu. Na tle pełnego temperamentu dyrektora kancelarii prawniczej wydawał się wyjątkowo szary, bezbarwny i mało ważny. Przez ręce miał przewieszone ciepłe płaszcze — na wypadek ochłodzenia w nocy.
— Proszę do stołu! — zawołała dźwięcznie Selma, klaszcząc w dłonie.
— Moja droga! — zaprotestowała Dolfusicą. — Muszę doprowadzić się do porządku!…
— Po co? — zdziwił się Czaczua, przewracając zaczerwienionymi białkami oczu. — Taka piękna i jeszcze chce się doprowadzać do jakiegoś tam porządku? Zgodnie z artykułem dwieście osiemdziesiątym kodeksu postępowania karnego prawo może zabronić…
Zaczął się zwykły gwar. Andrzej nie nadążał z uśmiechami. Nad jego lewym uchem klekotał i bulgotał Izia, opowiadając coś o dzikim burdelu w koszarach podczas dzisiejszego alarmu, a nad prawym Dolfiis mówił coś o toaletach i głównej magistrali kanalizacyjnej, która już niedługo zapcha się zupełnie. Potem wszyscy ruszyli, do jadalni. Andrzej, zapraszając, sadzając, sypiąc dowcipami i komplementami, kątem oka zobaczył, jak otworzyły się drzwi gabinetu i wsuwając fajkę do bocznej kieszeni, wyszedł stamtąd uśmiechnięty pułkownik. Sam. Andrzej zamarł, ale w tym momencie pojawił się również starszy szeregowiec Otto Friża — najwidoczniej po prostu starał się zachować w stosunku do starszego stopniem regułami nową odległość pięciu metrów. Zaczęło się trzaskanie obcasami.