— Będziemy pić, będziemy szaleć! — krzyczał gardłowo Czaczua. Zadźwięczały sztućce. Nie bez trudu usadziwszy Ottona miedzy Selmą i Dolfusicą, Andrzej zajął swoje miejsce i obejrzał stół. Wszystko było w porządku.
— I niech pani sobie wyobrazi, moja droga, w dywanie była o, taka dziura! To do pana, panie Friża, niegrzeczny chłopcze!
— Mówią, że kogoś tam pan rozstrzelał na oczach innych żołnierzy, pułkowniku?
— Zapamiętajcie moje słowa: kanalizacja, właśnie kanalizacja zgubi kiedyś nasze Miasto!
— Taka piękna i taki mały kieliszek?
— Otto, najdroższy, zostaw tę kość… Tu masz dobry kawałek!…
— Nie, Katzman, to tajemnica wojskowa. Wystarczy mi tych nieprzyjemności, których doznałem od Żydów w Palestynie…
— Wódki, panie radco?
— Z przyjemnością, panie radco!
I trzaskanie obcasów pod stołem.
Andrzej wypił dwa kieliszki wódki z rzędu dla kurażu, z przyjemnością zakąsił i razem ze wszystkimi zaczął słuchać nieskończenie długiego i fantastycznie nieprzyzwoitego toastu, wygłaszanego przez Czaczuę. Gdy w końcu wyjaśniło się, że radca sprawiedliwości wznosi ten malutki kielich z ogromnym uczuciem, nie po to, żeby agitować obecnych do wszystkich wymienionych przez siebie seksualnych zboczeń, a tylko po to, by wypić za „najgorszych i najbardziej bezlitosnych moich wrogów, z którymi przez całe życie walczę i z którymi przez całe życie przegrywam, a więc — za piękne kobiety!…” Andrzej razem ze wszystkimi roześmiał się z ulgą chlapnął trzeci kieliszek. Dolfusica, wyczerpana, zawodziła i chichotała, zasłaniając twarz serwetką.
Wszyscy jakoś szybko się wstawili. Z drugiego końca stołu dobiegało znajome „Tak! O, tak!” Czaczua zawiesił ruchliwy nos nad oślepiającym dekoltem Dolfusicy i mówił, nie milknąc nawet na sekundę. Dolfusica bezsilnie pohukiwała, kokieteryjnie odsuwając się od niego i napierając na Ottona szerokimi plecami. Otto już dwa razy upuścił widelec. Siedzący obok Andrzeja Dolfiis zostawił wreszcie w spokoju kanalizację, zupełnie bez sensu wpadł w służbowy entuzjazm i po kolei, jak leci, zaczął wydawać tajemnice państwowe.
— Autonomia! — mówił groźnie. — Klucz do an… aun… autonomii to chlorella! Wielka Budowa? Nie rozśmieszajcie mnie. Jakie sterówce? Chlorella!
— Panie radco, panie radco — uspokajał go Andrzej. — Na miłość boską! Nie wszyscy muszą o tym wiedzieć. Niech pan mi lepiej opowie, jak wygląda sytuacja w korpusie laboratoryjnym…
Służba wynosiła brudne talerze i przynosiła czyste. Zakąski uprzątnięto, podano mięso po burgundzku.
— Wznoszę ten malutki kielich!
— Tak, o, tak!
— Niegrzeczny chłopiec! Jak można pana nie lubić?…
— Izia, odczep się od pułkownika! Pułkowniku, może ja siądę obok pana?
— Czternaście metrów kwadratowych chlorelli — to nic… Autonomia!
— Whisky, panie radco?
— Z przyjemnością, panie radco!
W samym środku zabawy w jadalni pojawił się nagle rumiany Parker.
— Pan prezydent prosi o wybaczenie — zameldował. — Nieoczekiwane zebranie. Prosił, żeby przekazać państwu Woronin oraz ich wszystkim gościom gorące pozdrowienia…
Parkera zmuszono do wypicia wódki — zajął się tym nieodparty Czaczua. Wzniesiono toast za prezydenta i za powodzenie wszystkich jego zamiarów. Zrobiło się trochę ciszej, podano kawę z lodami i likierami. Otto Friża płaczliwie narzekał na pecha w miłości. Dolfusicą opowiadała Czaczuy o miłym Königsbergu, na co Czaczua kiwał nosem i żarliwie mówił:
— A jakże, pamiętam… Generał Czerniachowski… Pięć dni i pięć nocy waliły armaty…
Parker zniknął, za oknami zrobiło się ciemno. Dolfus łapczywie pił kawę i roztaczał przed Andrzejem wizje projektów rekonstrukcji północnych dzielnic. Pułkownik opowiadał Izi:
— … Dali mu dziesięć dni za chuligaństwo i dziesięć lat ciężkich robót za rozgłaszanie państwowej i wojskowej tajemnicy.
Izia parskał, bulgotał i odpowiadał:
— Stare jak świat, Saint-James! U nas to opowiadali jeszcze o Chruszczowie!
— Znowu polityka! — zawołała obrażona Selma. Jednak wcisnęła się między Izie i pułkownika. Stary wojak po ojcowsku gładził japo kolanie.
Andrzejowi nagle zrobiło się smutno.
— Przepraszam — rzucił w przestrzeń, wstał i chwiejnie poszedł: do swojego gabinetu. Tam usiadł na parapecie, zapalił papierosa i zaczął patrzeć na sad.
W sadzie było ciemno, przez czarne liście krzaków bzu jaskrawo przeświecały okna sąsiedniego domku. Noc była ciepła, w trawie migotały świetliki. A jutro? — pomyślał Andrzej. Powiedzmy, że pójdę na tę ekspedycję, powiedzmy, że przeprowadzimy rozpoznanie… przywlokę kupę broni, poprzebieram, porozwieszam… i co dalej?
Z jadalni dobiegał gwar rozmów.
— A wie pan, pułkowniku — wrzeszczał Izia — że alianci obiecywali za głowę Czapajewa dwadzieścia tysięcy!
Andrzej od razu przypomniał sobie dalszy ciąg: „Alianci, wasza miłość, mogli obiecać nawet więcej. Przecież za nimi jest Guriew, a w Guriewie — nafta. Hę, hę, hę.
— Czapajew? — zapytał pułkownik. — A, to ten wasz kawalerzysta. Zdaje się, że go rozstrzelali?…
Selma nagle zaśpiewała wysokim głosem:
— A rankiem Kasię budziła matka… Wstawaj, wstawaj Kasiu, okręty już stoją…
W tym momencie przerwał jej aksamitny ryk Czaczuy:
— Przyniosłem ci kwiaty… Ach, jakie piękne kwiaty! Ale ty ich nie wzięłaś… Ach, dlaczego ich nie wzięłaś?
Andrzej zamknął oczy i nagle z gwałtownym smutkiem pomyślał o wujku Jurze. I Wana nie ma przy stole, i wujka Jury nie ma… No i po jaką cholerę mi ten Dolfus?…
Otoczyły go zjawy.
Na sofie siedział Donald w swoim obszarpanym, teksaskim kapeluszu. Założył nogę na nogę, sterczące kolano objął mocno splecionymi palcami; „Odchodząc nie smuć się, przychodząc nie ciesz”… Przy stole usiadł Kensi w starym policyjnym mundurze — oparł łokieć o blat, a na pięści oparł podbródek. Patrzył na Andrzeja bez potępienia, ale nie było również w tym spojrzeniu serdeczności. A wujek Jura klepał Wana po plecach i powtarzał: „To nic, Wania, nie martw się, zrobimy cię ministrem, Pobiedą będziesz się rozbijał”… Andrzej poczuł znajomy, wzruszający zapach machorki, potu i samogonu. Z trudem odetchnął, potarł zdrętwiałe policzki i znowu popatrzył na sad.
Wśród drzew stał Budynek.
Wyglądał zupełnie naturalnie, tak jakby stał tu od dawna, od zawsze, i miał zamiar stać tak do skończenia świata — czerwony, ceglany, trzypiętrowy. Tak jak wtedy, okna na parterze zasłaniały okiennice, a dach pokrywała ocynkowana blacha. Do drzwi prowadziły cztery kamienne schodki, a obok jedynego komina sterczała dziwna, podobna do krzyża antena. Ale teraz wszystkie okna były ciemne, na parterze gdzieniegdzie brakowało okiennic, szyby były brudne, pochlapane i porysowane. Na niektóre z nich naklejono paski papieru, część zastąpiono kawałkami wykrzywionej dykty. Nie było już uroczystej i posępnej muzyki — od Budynku ciągnęła się niewidoczna mgła ciężkiej, gęstej ciszy.
Andrzej bez zastanowienia przełożył nogi przez parapet i zeskoczył do sadu, w miękką, gęstą trawę. Poszedł w stronę Budynku, strasząc świetliki, coraz głębiej zatapiając się w martwą ciszę, nie spuszczając oczu ze znajomej miedzianej klamki na dębowych drzwiach. Teraz klamka była matowa i pokryta zielonymi plamami.
Wszedł na schodki i obejrzał się. W jaskrawo oświetlonych oknach jadalni wesoło skakały, łamiąc się dziwacznie, ludzkie cienie, dobiegały słabe dźwięki muzyki i, nie wiedzieć czemu, brzęk sztućców. Machnął na to ręką, odwrócił się i nacisnął mokrą, rzeźbioną miedź. W przedpokoju panował teraz półmrok, wilgoć i stęchlizna. Rozłożysty wieszak sterczał w kącie nagi, jak martwe, uschnięte drzewo. Na marmurowych schodach nie było dywanu, nie było też metalowych prętów — zostały tylko pokryte śniedzią pierścionki, stare, pożółkłe niedopałki i jakieś śmieci na stopniach. Stawiając ciężko kroki i nie słysząc nic prócz nich i własnego oddechu, Andrzej powoli wszedł na półpiętro.