Выбрать главу

Po raz pierwszy po pięćsetnym kilometrze Andrzej zobaczył tak dobrze wyglądający dom. Po wielu kilometrach spalonych do cna, zmienionych w czarną, zwęgloną pustynię dzielnic, po wielu kilometrach porośniętych burymi cierniami ruin, wśród których wznosiły się drżące ze starości, puste, wielopiętrowe pudełka z dawno zawalonymi stropami, po wielu dziesiątkach kilometrów pustki, wysadzonej przegniłymi zrębami bez dachów, gdzie widok na uskok rozciągał się z drogi od Żółtej Ściany na wschodzie aż do brzegu urwiska na zachodzie — tutaj znowu zaczynały się prawie nie zniszczone dzielnice, wybrukowana droga, może nawet byli gdzieś ludzie, w każdym razie pułkownik wydał rozkaz podwojenia wart.

Ciekawe, jak tam pułkownik. Staruszek jakoś przygasł w ciągu ostatnich dni. Zresztą wszyscy przygaśli. Bardzo dobrze, że właśnie dzisiaj, po raz pierwszy od dwunastu dni, będą nocować pod dachem, a nie pod gołym niebem. Żeby tak znaleźć wodę, można by zrobić dłuższy postój. Tylko że wody chyba tu jednak nie ma. W każdym razie Izia mówi, że nie ma co na to liczyć. W całej tej bandzie tylko z Izi i pułkownika jest jakiś pożytek…

Do drzwi ktoś zapukał, ledwie słyszalnie przez łoskot silnika. Andrzej pospiesznie wrócił na miejsce, narzucił kurtkę, otworzył dziennik i krzyknął:

— Tak!

To był tylko Dagan — suchy, stary, podobny pod tym względem do swojego pułkownika, gładko ogolony, czysty, zapięty na wszystkie guziki.

— Pozwoli pan, że posprzątam, sir? — krzyknął.

Andrzej skinął głową. Boże, pomyślał, ile wysiłku trzeba włożyć, żeby w tym bajzlu tak wyglądać… A przecież Dagan nie jest ani oficerem, ani nawet sierżantem, zwykły ordynans. Lokaj.

— Jak tam pułkownik? — zapytał.

— Słucham, sir? — Dagan zamarł z brudnymi naczyniami w ręku, zwracając ku Andrzejowi długą, pooraną twarz.

— Jak się czuje pułkownik?! — ryknął Andrzej i w tym samym momencie silnik za oknem umilkł.

— Pułkownik pije herbatę — wrzasnął Dagan w zapadłej ciszy i skonfundowany dodał, ściszając głos: — Przepraszam, sir. Pułkownik czuje się dobrze. Zjadł kolację i teraz pije herbatę.

Andrzej nieuważnie skinął głową i przerzucił kilka stron dziennika.

— Czy życzy pan sobie czegoś, sir? — zapytał Dagan.

— Nie, dziękuję — powiedział Andrzej.

Po wyjściu Dagana wziął się w końcu za wczorajsze raporty. Wczoraj nic nie napisał. Miał taki atak biegunki, że ledwie doczekał końca wieczornego zebrania, a potem do północy się męczył — sterczał w kucki pośrodku drogi z gołym tyłkiem wypiętym w stronę obozu, z napięciem wpatrując się i wsłuchując w nocną ciemność, z pistoletem w jednej ręce i latarką w drugiej.

„Dzień dwudziesty ósmy” — napisał na czystej kartce i podkreślił dwiema grubymi liniami. Wziął do ręki raport Kechady.

„Przeszliśmy 28 kilometrów — napisał tamten. — Wysokość słońca 63° 51 13 „. 2 (979 kilometr). Średnia temperatura: w cieniu +23° w słońcu +31 °C. Prędkość wiatru 2,5m/sek. Wilgotność 0,42. Przyciąganie 0,998. Przeprowadzono wiercenia — 979,981,986 kilometr, Wody nie ma. Zużycie paliwa”…

Andrzej wziął teraz wysmarowany brudnymi palcami raport Ellizauera i długo starał się rozszyfrować jego bazgroły.

„Zużycie paliwa 1,32 normy. Pod koniec 28 dnia pozostało 32001 kg. Stan silników:?1 — zadowalający;?2 — zużyte sworznie i coś z cylindrami”…

Co się właściwie stało z cylindrami, Andrzejowi nie udało się dowiedzieć, chociaż przysuwał kartkę do samej lampy.

„Stan grupy: fizyczny — prawie u wszystkich starte nogi, dalej biegunka, u Permiaka i Palotry nasiliła się wysypka na plecach. Żadnych szczególnych przypadków. Dwukrotnie pokazywały się wilki, zostały odpędzone wystrzałami. Zużycie amunicji 12 nabojów. Zużycie wody 40 litrów. Pod koniec 28 dnia pozostało 1100 kg. Zużycie prowiantu 20 racji. Pod koniec 28 dnia pozostało 730 racji…”

Za oknem przenikliwie zatrajkotała Wywłoka, żołnierze zarżeli. Andrzej podniósł głowę, nasłuchując. A, cholera, może to i dobrzej| że się do nas przyczepiła. Zawsze to jakaś rozrywka dla chłopaków… Szkoda tylko, że ostatnio zaczęli się z jej powodu bić.

Do drzwi znowu ktoś zapukał.

— Wejść — powiedział niezadowolony Andrzej.

Wszedł sierżant Vogel — potężny, z czerwoną gębą i szerokimi ciemnymi plamami potu pod pachami trencza.

— Sierżant Vogel prosi o pozwolenie zwrócenia się do pana radcy! — szczeknął, przyciskając dłonie do bioder i rozstawiając łokcie.

— Słucham, sierżancie.

Sierżant popatrzył na okno.

— Proszę o pozwolenie na poufną rozmowę — powiedział, ściszając głos.

Coś nowego, pomyślał Andrzej nieprzyjemnie zaskoczony.

— Proszę, niech pan siada — powiedział.

Sierżant na palcach zbliżył się do stołu, przycupnął na brzegu fotela i nachylił się w stronę Andrzeja.

— Ludzie nie chcą dalej iść — oznajmił półgłosem.

Andrzej odchylił się na oparcie krzesła. Proszę, do czego to doszło… Cudownie… Gratuluję, panie radco…

— Co to znaczy nie chcą? — zapytał. — Kto się ich pyta?

— Są wykończeni, panie radco — powiedział Vogel poufnie. — Tytoń się skończył, a biegunka nie. A co najważniejsze, boją się. Są przerażeni, panie radco.

Andrzej popatrzył na niego w milczeniu. Trzeba było coś zrobić. Teraz. Natychmiast. Tyle że nie wiedział co.

— Jedenasty dzień idziemy po tym pustkowiu, panie radco — ciągnął szeptem Yogel. — Pan radca pamięta, jak nas ostrzegano, że będzie trzynaście dni pustkowia, a potem — wszyscy zginą. Zostały dwa dni, panie radco…

Andrzej oblizał wargi.

— Sierżancie! — huknął. — Jak panu nie wstyd! Stary żołnierz, a przesądny jak baba. Nie spodziewałem się tego po panu!

Vogel uśmiechnął się krzywo i poruszył ogromną dolną szczęką.

— Nie, panie radco, mnie nie tak łatwo przestraszyć. Żebym tam miał — pokazał wielkim krzywym paluchem na okno — żebym miał samych Niemców, albo chociaż Japońców, nie byłoby tej rozmowy, panie radco. Ale to zbieranina. Jacyś Ormianie, Italiańcy…

— Dosyć! — podniósł głos Andrzej. — To wstyd. Nie zna pan regulaminu? Dlaczego zwraca się pan z tym do mnie? Co to za porządki, sierżancie? Wstać!

Vogel podniósł się ciężko i stanął na baczność.

— Siadać — powiedział po krótkiej chwili Andrzej.

Vogel tak samo ciężko usiadł. Przez jakiś czas panowało milczenie.

— Dlaczego zwrócił się pan do mnie, a nie do pułkownika?

— Proszę o wybaczenie, panie radco. Do pana pułkownika już się zwracałem. Wczoraj.

— No i co?

Vogel zawahał się i odwrócił oczy.

— Pan pułkownik nie uznał za stosowne przyjąć mojego meldunku do wiadomości, panie radco.

Andrzej uśmiechnął się.

— Otóż to! Jaki z pana, do diabła, sierżant, jeśli nie umie pan utrzymać dyscypliny wśród swoich ludzi? Boją się! Jak małe dzieci… Oni powinni się pana bać, sierżancie! — ryknął. — Pana! A nie trzynastego dnia!

— Gdyby to byli Niemcy… — zaczął znowu ponuro Vogel.

— Co to ma znaczyć? — zapytał uprzejmie Andrzej. — Ja, kierownik ekspedycji, mam pana, jak ostatnią ofermę, uczyć, co trzeba robić, gdy podwładni się buntują? Wstyd, Vogel! Jeśli pan nie wie, proszę sobie poczytać regulamin. O ile wiem, tam zostało wszystko przewidziane.

Vogel znowu się kpiąco uśmiechnął, ruszając dolną szczęką. Najwidoczniej takie wypadki nie zostały przewidziane w regulaminie.

— Miałem o panu lepsze zdanie, Vogel — powiedział ostro Andrzej. — Dużo lepsze! I niech pan sobie zapamięta: to, czy pańscy ludzie chcą iść, czy nie, nikogo nie interesuje. Wszyscy wolelibyśmy siedzieć teraz w domu, a nie leźć przez to piekło. Wszystkim chce się pić, wszyscy są wykończeni. A mimo to wypełniają swój obowiązek, Vogel. Czy to jasne?

— Tak jest, panie radco — warknął Vogel. — Czy mogę odejść?

— Tak.

Sierżant wyszedł, bezlitośnie katując butami rozeschnięty parkiet.

Andrzej zrzucił kurtkę i znowu podszedł do okna. Publiczność jakby się uspokoiła. W kręgu światła górował niemożliwie wysoki Ellizauer. Właśnie nachylał się nad jakąś kartką, chyba mapą, którą trzymał przed nim barczysty, przysadzisty Kechada. Wysuwając się z ciemności, przeszedł obok nich i zniknął w budynku jakiś żołnierz — bosy, rozebrany, rozczochrany, z automatem w ręku. Tam, skąd szedł, czyjś głos zawołał w ciemnościach: