Patrząc na to wszystko, Andrzej czuł złośliwą radość. Nie żeby popierał zachowanie człowieka w kapciach, a już tym bardziej postępek Meksykanina — bez wątpienia obaj postąpili nie po koleżeńsku i w ogóle zachowywali się jak mieszczanie — ale strasznie był ciekaw, co teraz zrobi nasz podoficer, jak wybrnie z tej sytuacji.
Musiał przyznać, że podoficer wyszedł z tego z twarzą. Nie mówiąc ani słowa, Fritz obrócił się na pięcie, wskoczył na podnóżek obok szofera i wydał komendę: „Naprzód!” Ciężarówka ruszyła i w tym samym momencie włączono słońce.
Z trudem mogąc ustać się na nogach, co chwila przytrzymując się sąsiadów, Andrzej wykręcał sobie szyję patrząc, jak malinowy dysk powoli rozpala się na swoim zwykłym miejscu. Początkowo drżał, pulsował, stawał się coraz jaskrawszy, pomarańczowy, żółty, biały, potem na mgnienie oka zgasł i natychmiast znowu zajaśniał tak, że nie dało się na niego patrzeć.
Zaczął się nowy dzień. Nieprzenikniona czerń bezgwiezdnego nieba stała się mętnie niebieska; pachniało gorącym, jakby pustynnym wiatrem. Nagle znikąd pojawiło się miasto — jaskrawe, pstre, poprzecinane niebieskawymi cieniami, ogromne, rozległe… Piętra właziły na piętra, budynki na budynki, ani jeden dom nie był podobny do drugiego. Można było zobaczyć rozpaloną Żółtą Ścianę, wzbijającą się w niebo z prawej strony. Z lewej strony, w prześwitach nad dachami, pojawiła się wyglądająca jak morze błękitna przestrzeń.
Od razu wszystkim zachciało się pić. Wiele osób odruchowo spojrzało na zegarki. Była punkt ósma.
Nie jechali długo. Najwidoczniej małpie zastępy jeszcze tu nie dotarły, ulice były ciche i puste, jak zawsze o tak wczesnej porze. Gdzieniegdzie otwierały się okna, zaspani ludzie przeciągali się sennie, patrząc obojętnie na ciężarówkę. Kobiety w czepkach kładły materace na parapetach, na jednym z balkonów gimnastykował się żylasty staruszek z powiewającą brodą, w slipach w paski. Panika jeszcze tu nie dotarła, ale w pobliżu kwartału Szesnastego zaczęli pojawiać się. pierwsi uciekinierzy, rozczochrani, nie tyle przerażeni, ile oburzeni, niektórzy z węzełkami na plecach. Na widok samochodu zatrzymywali się, machali rękami, coś krzyczeli. Ciężarówka z rykiem skręciła w Czwartą Lewą, omal nie przewracając dwojga staruszków, którzy popychali przed sobą taczkę z walizkami, i zatrzymała się. Wszyscy od razu zauważyli pawiany.
Na Czwartej Lewej pawiany czuły się jak u siebie w domu — czyli w dżungli, czy gdzie tam one mieszkają. Całe stada z zawiniętymi do góry ogonami leniwie snuły się po chodnikach, wesoło skakały po gzymsach, huśtały się na latarniach, iskały się w skupieniu, wdrapywały na słupy z ogłoszeniami, nawoływały się głośno i od niechcenia kopulowały.
Szajka srebrzystych łobuzów rozwalała stragan, dwóch ogoniastych chuliganów zaczepiało kredowobiałą ze strachu kobietę, która zamarła przed bramą. Jakaś włochata pięknotka, rozwalona w budce kierującego ruchem, kokieteryjnie pokazywała Andrzejowi język. Ciepły wiatr niósł wzdłuż ulicy kłęby pyłu, pierze, kartki papieru, kłaki sierści i już zadomowione zapachy zwierzyńca.
Andrzej niepewnie popatrzył na Fritza. Heiger zmrużył oczy i z miną wodza — zdobywcy oglądał pole przyszłych działań. Kierowca wyłączył silnik. Zapanowała cisza. Natychmiast wypełniły ją dzikie, zupełnie niemiejskie dźwięki — wycie, pisk, niskie, aksamitne kląskanie, bekanie, mlaskanie, chrząkanie… W tym momencie oblegana kobieta zapiszczała z całych sił i Fritz przystąpił do akcji.
— Wychodzić! — skomenderował. — Z życiem, z życiem! Rozwinąć tyralierę… Tyralierę, mówię, a nie bajzel! Naprzód! W nich, dalej! Żeby mi tu żadnego bydlęcia nie zostało! Walić po głowach i po grzbiecie! Nie kłuć, bić! Naprzód, szybko! Nie zatrzymywać się, hej, wy tam…
Andrzej wyskoczył jako jeden z pierwszych. Nie miał zamiaru rozwijać tyraliery. Chwycił mocniej drąg i rzucił się na pomoc kobiecie. Na jego widok ogoniaści chuligani wydali z siebie diabelski chichot i, podskakując, pomknęli w górę ulicy, szyderczo kręcąc ohydnymi tyłkami. Kobieta nie przestawała piszczeć, z całych sił zaciskając oczy i pięści. Teraz nic jej już nie groziło, więc Andrzej zostawił ją i ruszył w stronę grabiących stragan bandytów.
To były potężne okazy, które z niejednego pieca chleb jadły. Zwłaszcza jeden, z czarnym jak węgiel ogonem; siedział sobie na beczce, wsadzał w nią długachną kosmatą łapę aż po ramię, wyciągał kiszone ogórki i smakowicie je chrupał, od czasu do czasu plując na swoich kompanów, którzy zawzięcie odrywali ścianę z dykty. Na widok zbliżającego się Andrzeja Czarny Ogon przestał żuć i uśmiechnął się pożądliwie. Andrzejowi zupełnie się ten uśmieszek nie spodobał, ale cofnąć się już nie mógł. Machnął metalowym drągiem, zaryczał „Poszedł!” i rzucił się naprzód.
Czarny Ogon jeszcze bardziej wyszczerzył zęby — miał kły jak rekin — leniwie zeskoczył z beczki, cofnął się o kilka kroków i zaczął się iskać pod pachą.
— Poszedł won, zarazo! — zaryczał Andrzej jeszcze głośniej, zamachnął się i uderzył drągiem w beczkę.
Wtedy Czarny Ogon uskoczył w bok i jednym susem znalazł się na gzymsie drugiego piętra. Zachęcony tchórzostwem przeciwnika, Andrzej skoczył do straganu i walnął łomem w ścianę. Konstrukcja zaczęła pękać i kumple Czarnego Ogona rozpierzchli się w różne strony. Plac boju był czysty. Andrzej rozejrzał się.
Szyków bojowych Fritza nie było jakoś widać. Wojownicy wałęsali się pojedynczo po opustoszałej ulicy, zaglądali w bramy, zatrzymywali się, zadzierali głowy do góry i gapili na pawiany, które oblepiły gzymsy. W oddali, kręcąc pałką nad głową i wzbijając tumany kurzu, inteligent prześladował jakąś kulawą małpę, która niespiesznie człapała dwa kroki przed nim. Nie było z kim wojować. Nawet Fritz stracił głowę. Stał obok ciężarówki, marszczył brwi i gryzł palec.
Pawiany, chociaż już się niemal uciszyły, poczuły widać, że nic im nie zagraża i znowu zaczęły pyskować między sobą, drapać się i kopulować. Najbardziej bezczelne schodziły niżej i robiły pogardliwe miny. Andrzej znowu zobaczył Czarnego Ogona: po drugiej stronie ulicy siedział na latarni i chichotał. W stronę latarni szedł groźnie wyglądający, niewysoki, czarniawy, przypominający Greka mężczyzna. Zamachnął się i z całej siły cisnął w małpę metalową tyką. Rozległ się brzęk, posypało się potłuczone szkło, a Czarny Ogon, zaskoczony, podskoczył na metr, o mało nie spadł, zręcznie przytrzymał się ogonem, przyjął poprzednią pozycję, a potem nagle wygiął grzbiet i oblał Greka strumieniem rzadkiego kału. Andrzej, czując, że wszystko podchodzi mu do gardła, odwrócił się. Klęska była absolutna i wyglądało na to, że nic już nie można zrobić. Andrzej podszedł do Fritza i zapytał:
— No i co teraz?
— Cholera wie — powiedział ze złością Fritz. — Przydałby się miotacz ognia…
— A może by tak nazwozić cegieł? — podszedł do nich pryszczaty chłopak w kombinezonie. — Jestem z cegielni. Samochód jest, obrócimy w pół godziny…
— Nie — odparł stanowczo Fritz. — To bez sensu. Powybijamy wszystkie szyby, a potem one będą w nas rzucać tymi cegłami… Tu by się przydała jakaś pirotechnika… Rakiety, petardy… Ech, gdyby tak parę butli fosgenu!
— Skąd w mieście petardy? — odezwał się pogardliwy bas. — A jeśli chodzi o fosgen, osobiście już wolę pawiany…
Wokół dowództwa zaczął się zbierać tłum. Tylko czarniawy Grek nie podchodził — klnąc jak szewc, obmywał się przy hydrancie.
Kątem oka Andrzej obserwował, jak Czarny Ogon i jego kumple znowu chyłkiem zbliżają się do straganu. Gdzieniegdzie w oknach zaczęły pojawiać się blade ze strachu albo czerwone ze złości twarze tubylców, przeważnie kobiet.
— No i co tak stoicie?! — krzyczały z okien. — Pogońcie ich, jesteście mężczyznami, czy nie?… Patrzcie, grabią stragan!… Chłopy, czemu nic nie robicie? Ej, ty, blondas! Rozkazuj albo co?… Co stoicie jak słupy?… Jezus Maria, dzieci mi płaczą! Zróbcie coś, żebyśmy mogli wyjść!… Co z was za mężczyźni! Małp się przestraszyli!…