Выбрать главу

— Albo dziesięć — powiedział Andrzej. — Proszę dać mi raport.

— Albo dziesięć — zgodził się Ellizauer, przez cały czas uśmiechając się tajemniczo. Nie wstając, podał swój raport nad ramieniem Kechady.

— Żartuje pan sobie? — Andrzej starał się mówić spokojnie.

— O co chodzi, panie radco? — przestraszył się Ellizauer. Albo udawał, że się przestraszył.

— Trzy dni albo dziesięć dni, panie specjalisto?

— Bardzo mi przykro, panie radco… — wymamrotał Ellizauer. — Boję się podać dokładną liczbę… Nie jesteśmy w garażu, a poza tym mój Permiak ma jakąś wysypkę, a dzisiaj przez cały dzień wymiotował.. To mój główny mechanik, panie radco.

— A pan? — zapytał Andrzej.

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Inna sprawa, że w naszych warunkach… mam na myśli warunki polowe…

Przez jakiś czas jeszcze mamrotał coś o mechanikach, dźwigu, którego ze sobą nie wzięli, a przecież on uprzedzał… o wiertarce, której niestety tu nie ma, znowu o mechaniku i jeszcze coś o tłokach i sworzniach… Mówił coraz ciszej, coraz mniej wyraźnie i w końcu zamilkł. Andrzej przez cały czas patrzył mu w oczy. Było oczywiste, że ten długi, tchórzliwy cwaniak zaplątał się we własne kłamstwa, sam to już zrozumiał i spostrzegł, że wszyscy już o tym wiedzą; teraz próbuje jakoś to odkręcić i nie umie, ale i tak ma zamiar twardo trzymać się swoich kłamstw. Aż do ostatecznego zwycięstwa.

Andrzej opuścił oczy i zaczął wpatrywać się w jego raport, w wielkie, koślawe bazgroły, ale nic nie widział i nic nie rozumiał. Spisek, pomyślał z rozpaczą. Oni też spiskują. No i co ja mam teraz z wami zrobić?… Szkoda, że nie mam pistoletu… Trzasnąć Ellizauera… albo zastraszyć tak, żeby się zesrał… Nie, lepiej Kftchadę. To on jest przywódcą. Wszystko chce zwalić na mnie… Całe to śmierdzące przedsięwzięcie chce zwalić na mnie jednego… kanalia, tłusty wieprz… Miał ochotę się wrzasnąć i z całych sił uderzyć pięścią w stół.

Milczenie robiło się nie do zniesienia. Izia nagle nerwowo za-wiercił się na krześle i zaczął mamrotać:

— O co właściwie chodzi? W końcu nie mamy się dokąd spieszyć. Zrobimy przystanek… W budynkach mogą być dokumenty. Wody tu, co prawda nie ma, ale po wodę możemy wysłać naprzód grupę…

W tym momencie przerwał mu Kechada:

— Brednie — rzucił ostro. — Dosyć tego gadania, panowie. Postawmy wreszcie kropkę nad i. Wody nie znaleźliśmy. Nafty również. Zresztą nie mogliśmy jej znaleźć przy takiej organizacji zwiadów. Lecimy jak opętani, ludzi wykończyliśmy, zniszczyliśmy maszyny. O dyscyplinie nie chcę nawet mówić — karmimy różne przybłędy, ciągniemy ze sobą jakichś typów rozprzestrzeniających plotki… Nadziei nie ma już dawno, wszyscy mają wszystko gdzieś. Ludzie nie chcą dalej iść, nie rozumieją po co, i my nie wiemy, co im powiedzieć. Dane kosmograficzne nie są warte funta kłaków: przygotowywaliśmy się do biegunowego zimna, a zajechaliśmy na rozpaloną pustynię. Skład ekspedycji został źle dobrany — od Sasa do łasa. Jeśli chodzi o lekarstwa, jest jeszcze gorzej. W rezultacie mamy to, czego mogliśmy się spodziewać: morale upada, żadnej dyscypliny, cichy opór, a wkrótce możemy się spodziewać buntu. To wszystko.

Kechada umilkł, wyjął papierośnicę i zapalił.

— Co pan właściwie proponuje, Kechada? — zapytał Andrzej kamiennym głosem. Nienawistna twarz z grubymi wąsami pływała przed nim w pajęczynie jakichś linii. Miał ogromną ochotę mu przyłożyć. Lampą. Prosto w wąsy…

— Według mnie to oczywiste — odrzekł z pogardą Kechada. — Zawracamy. I to natychmiast. Póki jesteśmy cali.

Spokojnie, mówił do siebie Andrzej. Teraz tylko spokój. Jak najmniej słów. W żadnym razie nie kłócić się. Spokojnie słuchać i milczeć. Ale bym mu przyłożył!…

— Rzeczywiście — odezwał się Ellizauer. — Jak długo można iść? Moi ludzie pytają mnie: co to będzie, panie inżynierze? Mówiło się, że będziemy iść, dopóki słońce nie siądzie na horyzoncie. A ono jest coraz wyżej. Potem się mówiło, że dopóki nie będzie w zenicie… I znowu — nie podnosi się, nie dochodzi do zenitu, tylko skacze, to w dół, to w górę…

Tylko się nie kłócić, powtarzał w myśli Andrzej. Niech sobie pogadają. To nawet może być ciekawe, co oni jeszcze wymyślą… Pułkownik nie zdradzi, a to wojsko decyduje o wszystkim. Wojsko! Czyżby to oni namówili Vogla, łajzy?

— No, a pan co? — zapytał Izia Ellizauera. — Co pan?

— Jak to, co ja?

— Że oni pana pytają, to rozumiem, ale co pan im odpowiada?

Ellizauer wzruszył ramionami i uniósł rzadkie brwi.

— Dziwi mnie pana pytanie… — mamrotał przy tym. — A co ja mogę im odpowiedzieć? Też chciałbym wiedzieć, co powinienem im odpowiedzieć!

— To znaczy, że nic im pan nie odpowiada?

— A co ja mam mówić? Co?! Mówię, że dowództwo widocznie ma swój e racje…

— Też mi odpowiedź! — wykrzyknął Izia, wytrzeszczając oczy. — Takimi odpowiedziami całą armię można rozwalić, nie tylko kilku kierowców… Wiecie, chłopaki, ja to bym nawet zaraz wracał, ale ten drań dowódca nie puszcza… A pan, czy pan w ogóle wie, po co my idziemy? Przecież jest pan ochotnikiem, nikt pana nie zmuszał!

— Słuchajcie, Katzman — próbował mu przerwać Kechada. — Wróćmy do rzeczy…

Izia nawet na niego nie spojrzał.

— Wiedział pan, że będzie ciężko, Ellizauer? Wiedział pan. Wiedział pan, że nie idziemy po pierniczki? Wiedział. Wiedział, że Miasto potrzebuje tej ekspedycji? Wiedział, jest pan wykształconym człowiekiem, inżynierem… Wiedział pan o rozkazie: iść, dopóki starczy paliwa i wody? Doskonale pan o tym wiedział, Ellizauer!

— Przecież nie mówię, że nie! — zaczął szybko przestraszony Ellizauer. — Wyjaśniam tylko, że moje wyjaśnienia… to znaczy, że nie wiem do końca, co im odpowiadać, dlatego że przecież mnie pytają…

— Niech pan przestanie kręcić, Ellizauer! — powiedział stanowczo Izia. — Sprawa jest jasna: boi się pan dalej iść, prowadzi pan moralny sabotaż, zdemoralizował pan własnych podwładnych, a teraz przyleciał się pan tutaj poskarżyć… A przecież pan nie męczy za bardzo nóg. Przez cały czas w samochodzie…

Dawaj, Izia, dawaj, kochany! myślał Andrzej z rozrzewnieniem. Wlep mu, draniowi, wlep! Już się zesrał, zaraz poprosi do klozetu…

— I w ogóle nie rozumiem, z jakiego powodu ta cała panika — ciągnął Izia tym samym tonem. — Geologia zawiodła? Bóg z nią, poradzimy sobie i bez niej. Bez kosmografii też sobie damy radę… Czy nie jest oczywiste, że najważniejszym naszym zadaniem jest zbadanie terenu, zebranie informacji? Jestem przekonany, że ekspedycja zrobiła już bardzo dużo, a może zrobić jeszcze więcej. Traktor się zepsuł? To nic. Niech go naprawiają, dwa czy dziesięć dni, nie wiem — zostawimy tu najbardziej zmęczonych i chorych, a drugim traktorem powoli pojedziemy dalej. Jak znajdziemy wodę, to się zatrzymamy i poczekamy na tamtych. To takie proste, nie ma tu nic…

— Tak, oczywiście, to bardzo proste, Katzman — powiedział zgryźliwie Kechada. — A nie chce pan przypadkiem kuli w plecy? Albo w łeb? — Za bardzo się pan zatopił w swoich archiwach, nie widzi pan, co się dzieje dookoła. Żołnierze dalej nie pójdą. Wiem o tym, słyszałem, jak rozmawiali…

Ellizauer nagle wyrósł za jego plecami i mamrocząc niezrozumiałe przeprosiny, wyszedł z pokoju. Szczur, pomyślał ze złośliwą radością Andrzej. Tchórz parszywy. Kabel…

Kechada jakby nic nie zauważył.

— Spośród moich geologów mogę liczyć tylko na jednego — ciągnął. — Na żołnierzy i kierowców w ogóle nie można liczyć. Oczywiście, możecie rozstrzelać jednego czy dwóch dla przykładu, możliwe nawet, że to pomoże. Nie wiem. Raczej wątpię. I nie jestem pewien, czy macie moralne prawo tak postępować. Oni nie chcą iść, bo czują się oszukani dlatego, że ta wyprawa nic im nie dała, a teraz to już nawet nie wierzą, że mogłaby im coś dać. Ta piękna legenda, którą tak sprytnie wymyślił pan Katzman, legenda o Kryształowym Pałacu, przestała działać. Większą popularnością cieszą się, Katzman, inne legendy…

— Że co? — Izia zająknął się z oburzenia. — Ja nic nie wymyślałem!…

Kechada opędził się od niego niemal dobrodusznie.

— Dobrze, dobrze, teraz to już i tak nie ma znaczenia. Teraz stało się jasne, że Pałacu nie będzie, a więc nie ma o czym mówić… Doskonale wiecie, moi panowie, że trzy czwarte waszych ochotników szło na tę wyprawę tylko i wyłącznie po łup. A co dostali zamiast niego? Krwawą biegunkę i zawszoną idiotkę do nocnych rozrywek.. Ale nawet nie o to chodzi. Nie dość, że są rozczarowani, to jeszcze się boją. Podziękujmy panu Katzmanowi. Podziękujmy panu Pakowi, któremu tak uprzejmie zaproponowaliśmy udział w ekspedycji. Dzięki staraniom tych dwóch panów ludzie zbyt dużo wiedzą o tym, co nas czeka, jeśli pójdziemy dalej. Boją się trzynastego dnia. Boją się mówiących wilków… Nie dość było zwykłych wilków — obiecano nam jeszcze mówiące! Boją się żelaznogłowych… A biorąc pod uwagę to, co już widzieli — niemowy z wyciętymi językami, porzucone obozy koncentracyjne, zdziczałych kretynów, którzy modlą się do źródeł, i dobrze uzbrojonych kretynów, którzy ni z tego, ni z owego strzelają zza rogu… Biorąc pod uwagę to, co zobaczyli dzisiaj, w tych domach — te kości w zabarykadowanych mieszkaniach… Wszystko to razem daje piękny, pouczający obraz! I jeśli wczoraj żołnierz najbardziej na świecie bał się sierżanta Vogla, to dzisiaj przestał — są na świecie rzeczy bardziej przerażające…

Kechada w końcu zamilkł i, nabierając tchu, otarł pot z tłustej twarzy. Wtedy pułkownik, unosząc ironicznie jedną brew, powiedział:

— Mam wrażenie, że pan również jest nieźle przestraszony, panie Kechada. A może się mylę?

Kechada spojrzał na niego kątem czerwonego oka.

— O mnie proszę się nie bać, pułkowniku — zawarczał. — Jeśli się czegoś boję, to właśnie kuli w plecy. Za niewinność. Od ludzi, którym współczuję.

— Ach tak? — powiedział pułkownik. — No cóż… Nie mnie sądzić o znaczeniu tej ekspedycji i nie ja będę-mówić kierownikowi ekspedycji, jak ma postępować. Do mnie należy wypełnianie poleceń. Jednakże uważam za swój obowiązek powiedzieć, że wszystkie te rozważania o buncie i nieposłuszeństwie to przelewanie z pustego w próżne. Niech pan pozostawi moich żołnierzy mnie, panie Kechada! Jeśli pan sobie życzy, może mi pan również powierzyć tych z pańskich geologów, którym pan nie ufa. Zajmę się nimi z przyjemnością… Muszę zwrócić pańską uwagę, panie radco — z tą samą zabójczą uprzejmością kontynuował pułkownik, zwracając się do Andrzeja — że dzisiaj zbyt wiele mówią o żołnierzach te osoby, które oficjalnie nie powinny mieć z nimi nic wspólnego…

— O żołnierzach mówią te osoby — przerwał mu ze złością Kechada — które na okrągło z nimi pracują, jedzą i śpią…

W zapadłej ciszy dał się słyszeć skrzyp skórzanego fotela: pułkownik wyprostował się zupełnie. Jakiś czas milczał. Cichutko uchyliły się drzwi, wszedł smutnie uśmiechnięty Ellizauer i, lekko się kłaniając, przekradł się do swojego miejsca.

No! niecierpliwił się Andrzej, wpatrując się w pułkownika. No! Przywal mu! Po wąsach! Po mordzie go, po mordzie!…

W końcu pułkownik odezwał się:

— Muszę również zwrócić pańską uwagę, panie radco, na to, że wśród pewnej części dowództwa daje się dzisiaj zauważyć otwartą przychylność, mało tego, pobłażanie zupełnie zrozumiałym i naturalnym, ale jednak absolutnie niepożądanym nastrojom wśród najniższych rangą żołnierzy. Jako starszy oficer chciałbym oznajmić, co następuje: jeśli ta pobłażliwość i przychylność przyjmą jakiekolwiek formy praktyczne, będę postępować z pobłażającymi i sprzyjającymi w sposób przyjęty w warunkach polowych. Co się zaś tyczy innych spraw, mogę pana zapewnić, panie radco, że wojsko będzie nadal wypełniać wszystkie pańskie rozkazy.

Andrzej ukradkiem odetchnął i z zadowoleniem popatrzył na Kechadę. Kechada, krzywo uśmiechnięty, przypalał nowego papierosa od niedopałka poprzedniego. Ellizauera w ogóle nie było widać.

— A jak się właściwie postępuje z pobłażającymi i przychylnymi w warunkach polowych? — zapytał ogromnie zaintrygowany Izia, również bardzo zadowolony.

— Wiesza się ich — odparł sucho pułkownik.

Znowu zapadła cisza. No tak, pomyślał Andrzej. Mam nadzieję, że wszystko jest dla pana jasne, panie Kechada? Albo może ma pan jakieś pytania? A skąd! Jakie pan mógłby mieć pytania? Wojsko! Wojsko decyduje o wszystkim, moi drodzy… A ja i tak nic nie rozumiem, pomyślał. Skąd on ma taką pewność? Albo może to tylko maska, panie pułkowniku? Ja też wyglądam na pewnego siebie. W każdym razie powinienem tak wyglądać. Muszę.

Popatrzył spode łba na pułkownika. Ten dalej siedział wyprostowany, trzymając w zaciśniętych zębach wygasłą fajkę. Był bardzo blady. Może ze złości… Do licha, do licha, pomyślał w panice Andrzej. Długi postój! Jak najszybciej! I niech Katzman znajdzie mi wodę. Dużo wody. Dla pułkownika. Tylko dla pułkownika. Począwszy od dzisiejszej nocy dla pułkownika podwójna porcja wody!

Ellizauer, skrzywiony, wysunął się zza grubego ramienia Kechady i żałośnie zaskrzypiał:

— Proszę o pozwolenie… Muszę znowu…

— Niech pan siada — powiedział Andrzej. — Już kończymy. — Odchylił się na oparcie i oparł ręce na poręczy. — Rozkaz na jutro. Ogłasza się długi postój. Ellizauer! Wszystkie siły na naprawienie traktora. Daję panu trzy dni, proszę, żebyście zdążyli. Kechada. Jutro przez cały dzień ma się pan zajmować chorymi. Pojutrze niech pan się przygotuje na daleki zwiad. Katzman, pojedzie pan z nami… Potrzebujemy wody! — postukał palcami po stole. — Wody, Katzman! Panie pułkowniku! Jutro rozkazuję panu odpoczywać. Pojutrze przejmie pan dowodzenie obozem. To wszystko, panowie. Jesteście wolni.