Выбрать главу

Kechada opędził się od niego niemal dobrodusznie.

— Dobrze, dobrze, teraz to już i tak nie ma znaczenia. Teraz stało się jasne, że Pałacu nie będzie, a więc nie ma o czym mówić… Doskonale wiecie, moi panowie, że trzy czwarte waszych ochotników szło na tę wyprawę tylko i wyłącznie po łup. A co dostali zamiast niego? Krwawą biegunkę i zawszoną idiotkę do nocnych rozrywek.. Ale nawet nie o to chodzi. Nie dość, że są rozczarowani, to jeszcze się boją. Podziękujmy panu Katzmanowi. Podziękujmy panu Pakowi, któremu tak uprzejmie zaproponowaliśmy udział w ekspedycji. Dzięki staraniom tych dwóch panów ludzie zbyt dużo wiedzą o tym, co nas czeka, jeśli pójdziemy dalej. Boją się trzynastego dnia. Boją się mówiących wilków… Nie dość było zwykłych wilków — obiecano nam jeszcze mówiące! Boją się żelaznogłowych… A biorąc pod uwagę to, co już widzieli — niemowy z wyciętymi językami, porzucone obozy koncentracyjne, zdziczałych kretynów, którzy modlą się do źródeł, i dobrze uzbrojonych kretynów, którzy ni z tego, ni z owego strzelają zza rogu… Biorąc pod uwagę to, co zobaczyli dzisiaj, w tych domach — te kości w zabarykadowanych mieszkaniach… Wszystko to razem daje piękny, pouczający obraz! I jeśli wczoraj żołnierz najbardziej na świecie bał się sierżanta Vogla, to dzisiaj przestał — są na świecie rzeczy bardziej przerażające…

Kechada w końcu zamilkł i, nabierając tchu, otarł pot z tłustej twarzy. Wtedy pułkownik, unosząc ironicznie jedną brew, powiedział:

— Mam wrażenie, że pan również jest nieźle przestraszony, panie Kechada. A może się mylę?

Kechada spojrzał na niego kątem czerwonego oka.

— O mnie proszę się nie bać, pułkowniku — zawarczał. — Jeśli się czegoś boję, to właśnie kuli w plecy. Za niewinność. Od ludzi, którym współczuję.

— Ach tak? — powiedział pułkownik. — No cóż… Nie mnie sądzić o znaczeniu tej ekspedycji i nie ja będę-mówić kierownikowi ekspedycji, jak ma postępować. Do mnie należy wypełnianie poleceń. Jednakże uważam za swój obowiązek powiedzieć, że wszystkie te rozważania o buncie i nieposłuszeństwie to przelewanie z pustego w próżne. Niech pan pozostawi moich żołnierzy mnie, panie Kechada! Jeśli pan sobie życzy, może mi pan również powierzyć tych z pańskich geologów, którym pan nie ufa. Zajmę się nimi z przyjemnością… Muszę zwrócić pańską uwagę, panie radco — z tą samą zabójczą uprzejmością kontynuował pułkownik, zwracając się do Andrzeja — że dzisiaj zbyt wiele mówią o żołnierzach te osoby, które oficjalnie nie powinny mieć z nimi nic wspólnego…

— O żołnierzach mówią te osoby — przerwał mu ze złością Kechada — które na okrągło z nimi pracują, jedzą i śpią…

W zapadłej ciszy dał się słyszeć skrzyp skórzanego fotela: pułkownik wyprostował się zupełnie. Jakiś czas milczał. Cichutko uchyliły się drzwi, wszedł smutnie uśmiechnięty Ellizauer i, lekko się kłaniając, przekradł się do swojego miejsca.

No! niecierpliwił się Andrzej, wpatrując się w pułkownika. No! Przywal mu! Po wąsach! Po mordzie go, po mordzie!…

W końcu pułkownik odezwał się:

— Muszę również zwrócić pańską uwagę, panie radco, na to, że wśród pewnej części dowództwa daje się dzisiaj zauważyć otwartą przychylność, mało tego, pobłażanie zupełnie zrozumiałym i naturalnym, ale jednak absolutnie niepożądanym nastrojom wśród najniższych rangą żołnierzy. Jako starszy oficer chciałbym oznajmić, co następuje: jeśli ta pobłażliwość i przychylność przyjmą jakiekolwiek formy praktyczne, będę postępować z pobłażającymi i sprzyjającymi w sposób przyjęty w warunkach polowych. Co się zaś tyczy innych spraw, mogę pana zapewnić, panie radco, że wojsko będzie nadal wypełniać wszystkie pańskie rozkazy.

Andrzej ukradkiem odetchnął i z zadowoleniem popatrzył na Kechadę. Kechada, krzywo uśmiechnięty, przypalał nowego papierosa od niedopałka poprzedniego. Ellizauera w ogóle nie było widać.

— A jak się właściwie postępuje z pobłażającymi i przychylnymi w warunkach polowych? — zapytał ogromnie zaintrygowany Izia, również bardzo zadowolony.

— Wiesza się ich — odparł sucho pułkownik.

Znowu zapadła cisza. No tak, pomyślał Andrzej. Mam nadzieję, że wszystko jest dla pana jasne, panie Kechada? Albo może ma pan jakieś pytania? A skąd! Jakie pan mógłby mieć pytania? Wojsko! Wojsko decyduje o wszystkim, moi drodzy… A ja i tak nic nie rozumiem, pomyślał. Skąd on ma taką pewność? Albo może to tylko maska, panie pułkowniku? Ja też wyglądam na pewnego siebie. W każdym razie powinienem tak wyglądać. Muszę.

Popatrzył spode łba na pułkownika. Ten dalej siedział wyprostowany, trzymając w zaciśniętych zębach wygasłą fajkę. Był bardzo blady. Może ze złości… Do licha, do licha, pomyślał w panice Andrzej. Długi postój! Jak najszybciej! I niech Katzman znajdzie mi wodę. Dużo wody. Dla pułkownika. Tylko dla pułkownika. Począwszy od dzisiejszej nocy dla pułkownika podwójna porcja wody!

Ellizauer, skrzywiony, wysunął się zza grubego ramienia Kechady i żałośnie zaskrzypiał:

— Proszę o pozwolenie… Muszę znowu…

— Niech pan siada — powiedział Andrzej. — Już kończymy. — Odchylił się na oparcie i oparł ręce na poręczy. — Rozkaz na jutro. Ogłasza się długi postój. Ellizauer! Wszystkie siły na naprawienie traktora. Daję panu trzy dni, proszę, żebyście zdążyli. Kechada. Jutro przez cały dzień ma się pan zajmować chorymi. Pojutrze niech pan się przygotuje na daleki zwiad. Katzman, pojedzie pan z nami… Potrzebujemy wody! — postukał palcami po stole. — Wody, Katzman! Panie pułkowniku! Jutro rozkazuję panu odpoczywać. Pojutrze przejmie pan dowodzenie obozem. To wszystko, panowie. Jesteście wolni.

ROZDZIAŁ 2

Świecąc sobie pod nogi latarką, Andrzej pospiesznie wszedł na kolejne piętro — zdaje się, że już czwarte. Cholera, nie zdążę… Przystanął i napiął się cały, przeczekując ostry atak. W żołądku coś się z głuchym burczeniem zakotłowało, trochę mu ulżyło. Do diabła, wszystkie piętra zasrane, nie ma gdzie stanąć. Dopadł półpiętra i pchnął pierwsze drzwi. Otworzyły się ze skrzypieniem. Andrzej wcisnął się do środka i pociągnął nosem. Tak jakby w porządku… Poświecił latarką. Na rozeschniętym parkiecie, wśród zaskorupiałych łachmanów, bielały kości i szczerzyła zęby oblepiona kępkami włosów czaszka. No jasne, zajrzeli i się przestraszyli… Andrzej niemal biegł korytarzem. Pokój gościnny… coś w rodzaju sypialni… Do licha, gdzie jest toaleta? A, tutaj…

Potem, już spokojny, chociaż ból w żołądku i tak nie ucichł do końca, zlany zimnym, lepkim potem, znowu wyszedł na korytarz, zapiął w ciemności rozporek i wyjął z kieszeni latarkę. Niemowa już tu był — stał oparty ramieniem o jakąś polerowaną, niesamowicie wysoką szafę. Duże, białe dłonie wsunął za pas.

— Pilnujesz? — zapytał Andrzej z nieuważną dobrodusznością. — Pilnuj, pilnuj, bo jak mnie zza rogu zdzielą czymś ciężkim przez łeb, to co zrobisz?

Złapał się na tym, że przyzwyczaił się rozmawiać z tym dziwnym człowiekiem jak z wielkim psem. Poczuł się głupio. Po przyjacielsku poklepał Niemowę po nagim, chłodnym ramieniu i teraz, już bez pośpiechu, zaczął chodzić po mieszkaniu, świecąc latarką na prawo i lewo. Z tyłu słychać było miękkie kroki Niemowy, który cały czas utrzymywał tę samą odległość.

To mieszkanie wyglądało jeszcze bardziej luksusowo. Mnóstwo pokojów, zapchanych ciężkimi, zabytkowymi meblami, potężne żyrandole, ogromne, pociemniałe obrazy w muzealnych ramach. Prawie wszystkie meble były pomszczone — fotele miały poodrywane poręcze, krzesła walały się bez nóg i bez oparć, szafy stały z wyrwanymi drzwiczkami. Palili tymi meblami czy co? pomyślał Andrzej. W taki upał? Dziwne…

Dom w ogóle był, prawdę powiedziawszy, dość dziwny — mógł zrozumieć żołnierzy. Niektóre mieszkania, otwarte na oścież, były po prostu puste — nic, gołe ściany. Inne zamknięto od wewnątrz, czasem nawet zabarykadowano meblami. Jeśli udało się wedrzeć do środka, okazywało się, że na podłodze leżą ludzkie kości. Tak samo wyglądały mieszkania w sąsiednich domach i można było przypuszczać, że inne domy w tej dzielnicy nie różnią się pod tym względem.

To wszystko nie miało w ogóle żadnego sensu — nawet Izia Katzman nie umiał wymyślić żadnego logicznego wyjaśnienia, dlaczego jedni mieszkańcy uciekli, zabierając ze sobą wszystko, co mogli unieść, nawet książki, a inni zabarykadowali się w swoich mieszkaniach, żeby tam umrzeć z głodu i pragnienia. A może z zimna — w niektórych mieszkaniach znaleziono żałosne imitacje żelaznych piecyków, a w innych ogień palono albo wprost na podłodze, albo na kawałkach zardzewiałej blachy, najprawdopodobniej zerwanych z dachu.