— A co się stało z migotaniem?
— Nic o tym nie pisze. Mówię ci, że on pod koniec zwariował. To jego ostami zapisek… — Izia zaszeleścił papierami. — O, słuchaj: „Już nie mogę. A zresztą po co? Już czas. Dzisiaj rano Ukochany i Prosty szedł po ulicy i zajrzał do mojego okna. To uśmiech. Już czas”. To wszystko. Zauważ, że jego mieszkanie było na czwartym piętrze. Biedak, przywiązał pętlę do żyrandola… Pętla wisi do tej pory.
— Wygląda na to, że rzeczywiście zwariował — powiedział Andrzej, wchodząc do łóżka. — Z głodu to się zdarza. Słuchaj, a jak z wodą, nic?
— Na razie nic. Myślę, że jutro trzeba będzie pójść do końca akweduktu… Ty co, idziesz już spać?
— Tak. I tobie też radzę. Przykręć lampę i zmiataj.
— Posłuchaj — powiedział żałośnie Izia — chciałem jeszcze trochę poczytać. Masz dobrą lampę.
— A gdzie twoja? Miałeś taką samą.
— Rozbiła się. W przyczepie… postawiłem na niej niechcący skrzynię.
— Kretyn. Dobra. Zabieraj lampę i spadaj.
Izia pospiesznie zaszeleścił papierami, przesunął krzesło i powiedział:
— A! Był tutaj Dagan, przyniósł ci pistolet. I coś przekazywał od pułkownika, ale zapomniałem…
— Daj mi pistolet — powiedział Andrzej.
Wsunął broń pod poduszkę i odwrócił się do Izi plecami.
— Chcesz, przeczytam ci jeden list — zaproponował usłużnie Izia. — Oni tu, rozumiesz, mieli coś w rodzaju poligamii…
— Poszedł won — powiedział spokojnie Andrzej.
Izia zachichotał. Andrzej z zamkniętymi oczami słuchał, jak się krząta, szeleści, trzeszczy rozeschniętym parkietem. Potem skrzypnęły drzwi i gdy Andrzej otworzył oczy, było już ciemno.
Jakieś migotanie… Taak. Zobaczymy. Na to nie mam żadnego wpływu. Myśleć trzeba tylko o tym, na co mogę mieć wpływ… W Leningradzie nie było żadnego migotania, tylko mróz — silny, okrutny, potworny. Zamarzający ludzie krzyczeli w oblodzonych bramach — coraz ciszej, długo, godzinami… Zasypiał, słuchając, jak ktoś krzyczy, i budził go ten sam beznadziejny krzyk; nawet nie można powiedzieć, że to było straszne, raczej męczące. A gdy rano, opatulony po same oczy, schodził po zalanych zamarzniętym gównem schodach po wodę i trzymał za rękę matkę, ciągnącą sanki z przywiązanym wiadrem, ten, co krzyczał, leżał na dole pod windą, pewnie w tym samym miejscu, gdzie wczoraj upadł, na pewno, sam wstać nie mógł, czołgać się też, a przecież nikt do niego nie wyszedł… I nie trzeba było żadnego migotania. Przeżyliśmy tylko dlatego, że matka miała zwyczaj kupowania drewna nie latem, tylko wczesną wiosną. Drewno nas uratowało. I koty. Dwanaście dorosłych kotów i jeden malutki, który był tak głodny, że gdy chciałem go pogłaskać, rzucił się na moją rękę i chciwie gryzł palce… Was by tam, łajdaków posłać, pomyślał z nieoczekiwaną złością o żołnierzach. To nie jakiś tam Eksperyment.. I tamto miasto było straszniejsze od tego. Zwariowałbym tam jak nic. Uratowało mnie to, że. byłem mały. Dzieci po prostu umierały…
A miasta i tak nie oddaliśmy, pomyślał. Ci, którzy zostali, stopniowo wymierali. Składano ich jak sagi w drewutniach, żywych próbowano wywozić. Mimo wszystko władza była i życie, dziwne, niedorzeczne życie szło swoją koleją. Ktoś po prostu spokojnie umierał, ktoś dokonywał bohaterskich czynów, a potem umierał, ktoś do ostatniej chwili pracował w fabryce i umierał, gdy przychodził na niego czas… Ktoś się na tym wszystkim bogacił, za kawałki chleba skupował kosztowności, złoto, perły, kolczyki, a potem i on umierał — sprowadzali go na dół, nad Newę i strzelali, a potem wchodzili na górę, nie patrząc na siebie, zarzucali karabiny na płaskie plecy… Ktoś polował z toporem w zaułkach, jadł ludzkie mięso, próbował nawet handlować tym mięsem, a potem i tak umierał… Nie było w mieście nic bardziej naturalnego niż śmierć. Ale została władza, a dopóki była władza, miasto się trzymało.
Ciekawe swoją drogą, czy było im nas żal? Czy po prostu o nas nie myśleli? Zwyczajnie, wykonywali rozkaz, a w rozkazie była mowa o mieście, nie o nas… To znaczy, o nas oczywiście też, ale dopiero w punkcie „g”… Na dworcu Fińskim, pod jasnym, białym od mrozu niebem stały eszelony. W naszym wagonie pełno było dzieci, takich jak ja, dwunastolatków — wyglądało to jak jakiś dom dziecka. Nic więcej nie pamiętam. Pamiętam słońce w oknach i parę buchającą z ust, i dziecinny głos, który przez cały czas powtarzał to samo zdanie, tym samym bezsilnie złym tonem: „Idź stąd w cholerę!” i znowu: „Idź stąd w cholerę!”, i znowu…
Nie o tym chciałem… Rozkaz i litość — o tym chciałem mówić. Mnie na przykład szkoda żołnierzy. Doskonale ich rozumiem i nawet im współczuję. Wybieraliśmy przecież ochotników, a zgłaszali się przede wszystkim poszukiwacze przygód, szalone pałki, którym znudziło się ustabilizowane, miejskie życie, którzy chcieli zobaczyć kawałek świata, przy okazji pobawić się automatem, połazić po ruinach, a po powrocie — wypchać kieszenie gratyfikacjami, przyczepić nowe belki, pochwalić się dziewczynom… A zamiast tego wszystkiego — biegunka, krwawiące odciski, cholera wie co jeszcze… Jak się tu nie zbuntować!
A mnie? Czy mnie jest lżej? Ja co — po biegunkę tu szedłem? Też nie mam ochoty dalej iść, też nie widzę przed nami nic dobrego, też, do cholery, miałem jakieś nadzieje — własny, żeby was szlag, Kryształowy Pałac na horyzoncie! Może ja z radością wydałbym rozkaz: dosyć tego, chłopaki, wracamy!… Mnie przecież też mdli od tego brudu, ja też jestem rozczarowany, ja też się, do cholery, boję — tego jakiegoś szkodliwego dla ludzi migotania czy ludzi z żelaznymi głowami. Może we mnie też wszystko zamarło, gdy zobaczyłem tych z obciętymi językami: oto przestroga — nie idź, wracaj… A wilki? Gdy szedłem sam w ariergardzie, dlatego że wy wszyscy posraliście się ze strachu, to myślicie, że mi było przyjemnie? Wyskoczy taki z kurzu, wyrwie pół tyłka i tyle go widzieli… Tak, tak, gołąbeczki, łajdaki moje kochane, nie tylko wam jest ciężko, we mnie też już wszystko z gorąca popękało…
No dobrze, powiedział sobie. A po jaką cholerę ty tam idziesz? Od razu jutro możesz wydać rozkaz, pomkniemy jak strzała, za miesiąc będziemy w domu. A Heigerowi rzucisz pod nogi swoje pełnomocnictwa i powiesz: do diabła z tobą, stary, sam sobie idź, jeśli już tak koniecznie potrzebna ci ta ekspansja, jeśli już tak cię świerzbi… Albo nie, po co od razu tak? Bądź co bądź, przeszliśmy osiemset kilometrów, sporządziliśmy mapę, zdobyliśmy dziesięć skrzyń archiwów — co, mało? Dalej już nic nie ma! Jak długo jeszcze można zdzierać buty? To przecież nie Ziemia, nie kula! I żadnego Antymiasta nie ma — nikt nigdy o nim tutaj nie słyszał… Zresztą usprawiedliwienia się znajdą. Usprawiedliwienia… O to właśnie chodzi, że to usprawiedliwienia!
Umówiliśmy się przecież, że będziemy szli do końca. I rozkaz brzmiał: iść do końca. Tak? Tak. A teraz: możesz dalej iść? Mogę. Żarcie jest, paliwo jest, broń w porządku… Ludzie są oczywiście zmęczeni, ale nikt nie zginął i nie ma żadnych rannych… No i nie są w końcu aż tak zmęczeni, skoro mają jeszcze siłę kotłować po nocach Wywlokę… Nie, stary, tak nie da rady. Gówniany z ciebie dowódca, powie Heiger, zawiodłem się na tobie! A jak mu jeszcze Kechada zacznie podszeptywać, Permiak, pewnie i Ellizauer będzie pod ręką…
Tę ostatnią myśl Andrzej starał się jak najszybciej odpędzić, ale było za późno. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że pozycja pana radcy nie jest dla niego bez znaczenia i że wcale mu się nie podoba perspektywa gwałtownych zmian.
A niechby nawet, bronił się w myśli. Czyja z głodu zdechnę bez tej pozycji? Proszę bardzo! Niech pan Kechada zajmuje moje miejsce, a ja zajmę jego. Sprawa od tego ucierpi, czy co?… Mój Boże, pomyślał nagle. Jaka właściwie sprawa? Co ja w ogóle gadam? Już nie jesteś szarym człowieczkiem, teraz o losach świata masz decydować. A świat obejdzie się i beze mnie, i bez Heigera… Każdy powinien wypełniać swoje-obowiązki na swoim stanowisku? Proszę bardzo, nie przeczę. Jestem gotowy spełniać swoje obowiązki na swoim stanowisku. Na swoim. Na tym samym. Na stanowisku posiadającego władzę. Otóż właśnie, panie radco!… A dlaczego nie? Dlaczego były podoficer zwyciężonej armii ma prawo rządzić milionowym miastem, a ja, bez pięciu minut kandydat nauk, człowiek z wyższym wykształceniem, komsomolec — nie mam prawa kierować działem naukowym? Co — gorzej mi to wychodzi niż jemu? O co tu chodzi?…