To wszystko brednie — „mam prawo, nie mam prawa”… Prawo do władzy ma ten, kto ma władzę. A jeśli sobie życzycie, jeszcze dokładniej — prawo do władzy ma ten, kto tę władzę realizuje. Umiesz podporządkować sobie innych — masz prawo do władzy. Nie umiesz trudno!…
Już wy będziecie szli, łajzy! — pogroził śpiącej ekspedycji. I to nie dlatego, że ja sam się wyrywam, jak ten brodaty pawian, w dale niezmierzone, ale dlatego że taki dostaniecie rozkaz. A ja wam rozkażę iść, sukinsyny, niedbaluchy, landsknechci parszywi, nie z poczucia obowiązku przed Miastem ani, nie daj Boże, przed Heigerem, ale dlatego że mam władzę i że muszę tę władzę przez cały czas potwierdzać, i przed wami, kanalie, i przed samym sobą. I przed Heigerem… Przed wami, bo inaczej byście mnie zjedli. Przed Heigerem — bo w przeciwnym razie mnie wygoni i będzie miał rację. A przed sobą… Cóż, królowie i inni tam monarchowie mieli kiedyś fajnie. Władzę mieli od Boga i ani sobie siebie bez władzy nie wyobrażali, ani ich poddani. A i tak mieli kupę problemów. A my, zwykli ludzie, w Boga nie wierzymy. Nie jesteśmy pomazańcami bożymi. Sami musimy się o siebie troszczyć. U nas to tak: kto śmiały, ten i cały. Nie trzeba nam samozwańców — ja tu jestem dowódcą. Nie ty, nie on, nie oni i nie one. Ja. Wojsko mnie poprze…
Ale nakombinowałem, pomyślał z niechęcią. Przewrócił się na drugi bok, i żeby było wygodniej, wsunął rękę pod poduszkę, tam było trochę chłodniej. Jego palce wymacały pistolet.
…No i jak ma pan zamiar wprowadzić w życie te swoje plany, panie radco? Tam przecież strzelać trzeba będzie! I to nie w wyobraźni („Szeregowy Chnojpek wystąp!…”), nie zajmować się myślowym onanizmem, lecz wziąć i strzelić żywemu, może nie uzbrojonemu, może niczego nie podejrzewającemu, może nawet niewinnemu… i w końcu przecież, do licha! — żywemu człowiekowi — w żołądek, w bebechy… Nie, nie umiem tego zrobić. Nigdy tego nie robiłem i nawet nie potrafię sobie tego nie wyobrazić… Oczywiście, na trzysta czterdziestym kilometrze strzelałem, tak jak wszyscy, ze strachu, nic nie rozumiejąc… Ale tam nikogo nie widziałem, tam do mnie, do cholery, też strzelali!…
No dobrze, pomyślał. No dobrze — humanizm, brak nawyku i takie tam… A jeśli oni mimo wszystko nie pójdą? Ja wydam rozkaz, a oni do mnie: idź, bracie, w cholerę, idź sam, jeśli cię tak swędzi…
A gdyby tak, pomyślał, wydać tym kanaliom trochę wody, trochę żarcia na drogę powrotną i niech reperują zepsuty traktor… Idźcie, idźcie, obejdziemy się bez was. Jak by to było cudownie — za jednym zamachem uwolnić się od tego całego gówna! Od razu wyobraził sobie twarz pułkownika słuchającego tej propozycji. Taak, pułkownik tego nie zrozumie. To człowiek innego rodzaju. On jest właśnie z tych… z monarchów. Możliwość nieposłuszeństwa po prostu nie mieści mu się w głowie. A już na pewno nie zastanawiałby się nad takimi problemami… Wojskowa arystokracja. Takiemu to dobrze — jego ojciec był pułkownikiem, dziad był pułkownikiem i pradziad — proszę, jakie imperium sobie sprawili, kupę ludzi pewnie pozabijali… w razie czego niech on strzela. W końcu to jego ludzie. Nie mam zamiaru mieszać się do jego spraw. Boże, jak ja mam już tego dosyć! Co ze mnie za inteligencina kaprawy, gnojowisko pod czaszką… Mają iść i koniec! Wykonuję rozkaz wy też bądźcie łaskawi go wykonać. Nie pogłaszczą mnie po główce, jak go nie wykonam, i wam też, niech was diabli, wam też to na zdrowie nie wyjdzie! I koniec. I do diabła z tym. Już lepiej myśleć o kobietach niż o tym bagnie. Też sobie znalazłem temat — filozofia władzy…
Znowu się przekręcił, zwijając pod sobą prześcieradło, i z wysiłkiem wyobraził sobie Selmę. W tym jej lilowym peniuarze — jak schyla się przed łóżkiem i stawia na stoliku tacę z kawą… Dokładnie wyobraził sobie, jak by to było z Selmą, a potem nagle, już bez żadnego wysiłku, znalazł się w pracy, w swoim gabinecie, gdzie w wielkim fotelu siedziała Amalia ze spódnicą podciągniętą do samej brody… Zrozumiał, że posunął się za daleko.
Odrzucił prześcieradło, specjalnie usiadł tak, żeby brzeg łóżka wbijał mu się w tyłek, i przez jakiś czas tak siedział, wpatrując się w słabo oświetlony prostokąt okna. Potem spojrzał na zegarek. Było już po dwunastej. Wstanę, pomyślał. Zejdę na parter… gdzie ona tam śpi, w kuchni? Zawsze przedtem ta myśl wywoływała w nim wstręt. Teraz nie. Wyobraził sobie gołe, brudne nogi Wywłoki, ale nie zatrzymał się na nich, poszedł dalej… Nagle poczuł ciekawość, jak ona wygląda nago. W końcu kobieta to kobieta…
— Boże! — powiedział głośno.
Jednocześnie skrzypnęły drzwi i na progu stanął Niemowa. Czarny cień w ciemnościach. Tylko białka oczu widać.
— No i po co przyszedłeś? — zapytał Andrzej z udręką. — Idź spać.
Niemowa zniknął. Andrzej nerwowo ziewnął i bokiem padł na połówkę.
Obudził się przerażony, cały mokry.
— …Stój, kto idzie?! — krzyknął pod oknem wartownik. Głos miał przenikliwy, rozpaczliwy, brzmiało to tak, jakby wołał pomocy.
W tym samym momencie Andrzej usłyszał ciężkie, chrzęszczące uderzenia, tak jakby jakiś wielkolud miarowo walił młotem w kruszący się kamień.
— Będę strzelać! — zapiszczał przenikliwe wartownik nieludzkim głosem i rozległy się strzały.
Andrzej nie pamiętał, jak znalazł się przy oknie. W ciemności, po prawej stronie, konwulsyjnie drgały płomienie wystrzałów. W ognistych odblaskach czerniało coś masywnego, nieruchomego, o niewyraźnych kształtach. Wylatywały z tego snopy zielonkawych iskier. Andrzej nie zdążył nic zrozumieć. Wartownikowi skończył się magazynek, przez chwilę było cicho, potem wartownik w ciemnościach znowu zaczął dziko kwiczeć, zupełnie jak koń. Zatupał butami i nagle znalazł się w kręgu światła tuż pod oknem — wleciał, zakręcił się w miejscu, wymachując automatem, a potem, nie przestając kwiczeć, rzucił się w stronę traktora, wcisnął się w czarny cień pod gąsienicę. Przez cały czas próbował wyszarpnąć zza pasa zapasowy magazynek i nie mógł… I wtedy znowu dały się słyszeć chrzęszczące uderzenia młota o kamień: bumm — bumm — bumm…
Gdy Andrzej, w samej kurtce, bez spodni, w butach z majtającymi się sznurowadłami i z pistoletem w ręku, wyskoczył na ulicę, był tam już tłum ludzi. Sierżant Vogel wydzierał się:
— Tewosian, Chnojpek! Wprawo! Przygotować się do strzału! Anastasis! Na traktor, za kabinę! Obserwować, przygotować się do strzału! Szybciej! Co się wleczecie jak zdechłe świnie! Wasilienko! W lewo! Padnij… W lewo, ofermo! Padnij, obserwuj!… Palotti! Gdzie, makaroniarzu!
Chwycił biegnącego na oślep Włocha za kark, ze straszną siłą kopnął go w tyłek i popchnął w stronę traktora.
— Za kabinę, bydlaku! Anastasis, światło na ulicę! Andrzeja szturchali w plecy, w ramiona. Zaciskając zęby starał się utrzymać na nogach. Zupełnie o niczym nie myśląc, walczył z przemożnym pragnieniem wykrzyczenia czegoś bezsensownego. Przywarł do ściany i, wysuwając przed siebie pistolet, rozglądał się lękliwie. Dlaczego oni biegną w tamtą stronę? A jeśli tamci napadną z tyłu? Albo z dachu? Albo z domu naprzeciwko?…
— Kierowcy! — wrzeszczał Vogel. — Kierowcy, do traktorów!… Który tam strzela, debile?! Przerwać ogień!…
Andrzej powoli odzyskiwał przytomność umysłu. Okazało się, że sytuacja wyglądała lepiej, niż mu się wydawało. Żołnierze leżeli tam, gdzie im kazano, zamieszanie zostało opanowane i w końcu ktoś na traktorze odwrócił reflektor i oświetlił ulicę.
— Tam jest! — krzyknął zduszony głos.
Krótka seria z automatów i znowu cisza. Andrzej zdążył tylko zauważyć coś ogromnego, niemal wyższego od domów, potwornego, ze sterczącymi we wszystkie strony mackami i kikutami. Rzuciło na ulicę olbrzymi cień i dwie przecznice dalej skręciło za róg. Zniknęło. Ciężkie uderzenia młota po chrzęszczącym kamieniu stawały się coraz cichsze, aż w końcu umilkły zupełnie.
— Co się tu działo, sierżancie? — rozległ się spokojny głos pułkownika nad głową Andrzeja.
Pułkownik, zapięty na wszystkie guziki, stał przy oknie, lekko nachylając się do przodu i opierając rękami o parapet.