Wojownicy, zawstydzeni, odcinali się ponuro. Zapanowało przygnębienie.
— Strażaków! Strażaków trzeba wezwać! — uparcie powtarzał pogardliwy bas. — Z drabinami, pompami…
— Co pan, skąd wziąć tylu strażaków…
— Strażacy są na Głównej.
— A może zapalimy pochodnie? Może one boją się ognia?
— Do diabła! Po jaką cholerę zabierali policjantom broń? Teraz niech rozdadzą!
— A może byśmy, chłopaki, wrócili do domu? Jak pomyślę, że moja żona tam teraz siedzi sama…
— Niech pan da spokój. Każdy ma żonę. Te kobiety to przecież też czyjeś żony.
— Co racja, to racja…
— A może wejść na dach? Byśmy ich z dachu… czymś… no…
— A niby czym, głąbie? Może twoją pałką?
— Uuuch, gady! — zawył nagle z nienawiścią bas, rozpędził się i z wysiłkiem cisnął łomem w nieszczęsny stragan. Przebił na wylot ściankę z dykty. Szajka Czarnego Ogona popatrzyła zdziwiona, a po chwili znowu zabrała się za ogórki i kartofle. Kobiety w oknach zachichotały drwiąco.
— No cóż — powiedział ktoś rozsądnie. — Nasza obecność przynajmniej trochę je krępuje, nigdzie dalej nie pójdą. Dobre i to. Póki tu jesteśmy, nie odważą się ruszyć w głąb miasta…
Wszyscy jednocześnie zaczęli się rozglądać i gadać. Rozsądnego uciszyli od razu. Po pierwsze, okazało się, że pawiany i tak przesuwają się w głąb, nie zwracając uwagi na ich obecność. Po drugie, nawet gdyby nie ruszały się z miejsca, to co, rozsądny zamierza tu nocować? Zamieszkać? Spać? Srać tu i sikać?…
W tym momencie dał się słyszeć miarowy stukot kopyt i ciężkie skrzypienie. Wszyscy popatrzyli na ulicę i umilkli. Ulicą jechał powoli dwukonny wóz. Na wozie, zwieszając nogi w grubych butach, drzemał potężny mężczyzna, ubrany w wypłowiałą wojskową bluzę rosyjskiego kroju i w wypłowiałe bawełniane bryczesy. Przekrzywioną głowę pokrywały gęste, potargane kasztanowate włosy. W ogromnych, brązowych dłoniach trzymał niedbale lejce. Konie — jeden gniady, a drugi jabłkowity — szły leniwie i, jak się zdawało, też drzemały.
— Na rynek jedzie — powiedział ktoś z szacunkiem. — Farmer.
— Tak, farmerzy na razie nie mają się co martwić! Jeszcze nieprędko te łajzy do nich dotrą…
— A wyobraźcie sobie pawiany przy zasiewach!…
Andrzej przyglądał się, zaciekawiony. Po raz pierwszy w ciągu swojego życia w mieście widział farmera. Co prawda, słyszał o nich niemało — podobno byli ponurzy i dzicy, żyli daleko na pomocy, prowadząc tam surową walkę z bagnami i dżunglą, do miasta przyjeżdżali tylko, gdy chcieli sprzedać swoje plony, i w odróżnieniu od miastowych, nigdy nie zmieniali zawodu.
Wóz zbliżał się powoli, woźnica, potrząsając opuszczoną głową, od czasu do czasu cmokał przez sen i lekko szarpał za lejce. Nagle małpy, do tej pory dosyć pokojowo nastawione, zaczęły się niepokoić i złościć… Może zdenerwowały się na widok koni, a może w końcu znudziła im się obecność obcych ludzi na ich ulicy, w każdym razie zaczęły wrzeszczeć, miotać się, błyskać kłami, a kilka najbardziej zdecydowanych wdrapało się po rynnach na dach i zaczęło tłuc dachówkę.
Jeden z pierwszych odłamków uderzył woźnicę prosto między łopatki. Farmer drgnął, wyprostował się i szeroko otwartymi, opuchniętymi oczami rozejrzał się po okolicy. Pierwszą osobą, którą zobaczył, był zmęczony inteligent okularnik, który wracając ze swojej nieudanej pogoni, samotnie człapał z tyłu wozu. Farmer bez słowa rzucił lejce — konie zatrzymały się od razu — zeskoczył z wozu, rozpędził się i już miał się rzucić na łobuza, gdy drugi kawałek dachówki uderzył inteligenta prosto w ciemię. Ten krzyknął, wypuścił drąg i przysiadł, chwytając się rękami za głowę. Farmer, nic nie rozumiejąc, stanął jak wryty. Wokół niego kawałki dachówki padały z trzaskiem na jezdnię, rozsypując się w pomarańczowy pył.
— Oddział, kryj się! — zakomenderował Fritz i popędził w kierunku najbliższej bramy. Pozostali rzucili się, gdzie kto mógł, Andrzej przywarł do ściany w martwej strefie i z zaciekawieniem obserwował farmera, który w zupełnym osłupieniu rozglądał się dookoła, najwidoczniej nic nie rozumiejąc. Otępiałym wzrokiem błądził po oblepionych rozjuszonymi pawianami gzymsach i rynnach, potrząsał głową, mrużył oczy, aż wreszcie szeroko je otworzył i głośno zawołał:
— Krucafiks!
— Kryj się! — krzyczeli do niego ze wszystkich stron. — Hej, ty, brodaty! Dawaj tutaj! W czerep oberwiesz, ty wiejski głupku!…
— Co to takiego? — zapytał głośno wieśniak, zwracając się do inteligenta, który pełzał na czworakach w poszukiwaniu okularów. — Co to takiego, pan szanowny nie wie?
— Małpy, rzecz jasna — ostro odpowiedział inteligent. — Czyżby pan sam nie widział?
— Ale się tu u was wyrabia — powiedział wstrząśnięty farmer, który się dopiero teraz do końca obudził. — Zawsze musicie coś takiego wymyślić…
Ten syn bagien był nastrojony dobrodusznie i filozoficznie. Przekonał się, że krzywda, która go spotkała, nie jest tak naprawdę krzywdą; i teraz był tylko trochę zaskoczony widokiem kosmatych, skaczących po gzymsach i latarniach hord. Kręcił z wyrzutem głową i drapał się po brodzie. W tym momencie inteligent znalazł w końcu swoje okulary, podniósł pałkę i szybko się ukrył. W ten sposób farmer został na środku jezdni zupełnie sam — jedyny i bardzo kuszący cel dla włochatych snajperów. Jak się wkrótce okazało, była to wybitnie niekorzystna pozycja. Tuzin wielkich odłamków z trzaskiem upadł tuż pod jego nogami, a mniejsze kawałki zabębniły po plecach i kudłatej głowie.
— A to co znowu! — ryknął. Nowy odłamek uderzył go w czoło. Farmer zamilkł i popędził do swojego wozu.
Było to dokładnie naprzeciwko Andrzeja, który pomyślał najpierw, że wieśniak zaraz skoczy bokiem na wóz, strzeli z bata i pogna do siebie na bagna, jak najdalej od tego niebezpiecznego miejsca. Ale brodacz nie miał nawet zamiaru strzelać z bata. Mamrocząc: „Zarazy, kurwy jedne…”, w gorączkowym pośpiechu, a przy tym bardzo sprawnie, rozładowywał swój wóz. Szerokie plecy brodacza nie pozwalały Andrzejowi zobaczyć, co on tam robi, ale kobiety w domu naprzeciwko doskonale widziały — naraz wszystkie zapiszczały, zatrzasnęły okna i schowały się. Brodacz przysiadł na piętach. Nad jego głową w stronę dachów uniosła się gruba, pobłyskująca smarem lufa w perforowanej metalowej osłonie.
— Stać! — wrzasnął Fritz i Andrzej zobaczył, że Niemiec wyskakuje z prawej strony i leci wielkimi susami prosto na wóz.
— No, gady, zarazy… — mamrotał brodacz, wykonując jakieś skomplikowane i bardzo zręczne ruchy, którym towarzyszyło metaliczne szczękanie i pobrzękiwanie. Andrzej zesztywniał, oczekując ognia i huku. Małpy na dachu najwidoczniej też coś wyczuły. Przestały się miotać, przysiadły na ogonach i, niespokojnie kręcąc psimi głowami, zaczęły skrzekliwie wymieniać się uwagami.
Fritz był już obok wozu. Chwycił brodacza za ramię i rozkazująco powtórzył:
— Stać!
— Czekaj no! — mamrotał zniecierpliwiony brodacz, wyszarpu-jąc ramię. — Czekaj, zetnę je, swołocz ogoniastą…
— Powiedziałem, przestań! — ryknął Fritz.
Wtedy dopiero brodacz spojrzał na niego i powoli podniósł głowę.
— Czego? — zapytał, z niewiarygodną pogardą przeciągając słowa. Był wzrostu Fritza, ale szerszy od niego w barach i poniżej pleców.
— Skąd pan ma broń? — ostro zapytał Fritz. — Dokumenty!
— Ach, ty gówniarzu! — wykrzyknął groźnie brodacz. — Dokumenty mu dawaj! A tego nie chcesz, biała gnido?
Fritz nie zwrócił uwagi na nieprzyzwoity gest. Spojrzał brodaczowi prosto w oczy i na całe gardło ryknął:
— Römer! Woronin! Friża! Do mnie!
Andrzej zdziwił się, słysząc swoje nazwisko, ale odepchnął się od ściany i powoli podszedł do wozu. Z drugiej strony truchtał krępy Römer z obwisłymi ramionami — kiedyś zawodowy bokser. Co sił w nogach biegł kumpel Fritza, mały, chudy Otto Friża, skrofuliczny młodzian z bardzo odstającymi uszami.
— Proszę, proszę… — dogadywał uśmiechnięty złośliwie brodacz, patrząc na te wszystkie wojenne przygotowania.
— Jeszcze raz stanowczo pana proszę o okazanie dokumentów — powtórzył Fritz z lodowatą uprzejmością.
— A pójdziesz ty w… — odpowiedział leniwie brodacz. Patrzył teraz przede wszystkim na Römera, jakby niechcący kładąc rękę na trzonku bardzo wymownego bata, umiejętnie splecionego z niewyrobionej skóry.