Andrzej już się opanował. Wszystko, co zdarzyło się na dole, tutaj — w tej dusznej, surowej sali, pod pytającym wzrokiem Izi, obok niezachwianie poprawnego Paka — wydawało się niedorzeczne i niemożliwe
— Nie możemy tracić tyle czasu na każdy obiekt — powiedział marszcząc brwi. — Mamy tylko dobę. Chodźmy.
— Biblioteka to nie byle obiekt! — sprzeciwił się natychmiast Izia. — To pierwsza biblioteka w naszej wyprawie. Słuchaj, przecież ty wyglądasz jak trup. Co się, do licha, stało?!
Andrzej ciągle nie mógł zdecydować się na opowiedzenie. Zupełnie nie wiedział, jak to zrobić.
— Chodźmy — burknął, odwrócił się i depcząc książki ruszył ku wyjściu.
Izia dogonił go, wziął pod rękę i dalej szedł obok niego. Stojący w drzwiach Niemowa przesunął się, pozwalając im przejść. Andrzej ciągle nie wiedział, jak zacząć. Wszystkie słowa wydawały mu się idiotyczne. Potem przypomniał sobie o pamiętniku.
— Czytałeś mi wczoraj pamiętnik… — zaczął. Schodzili już po schodach. — No, tego… co się powiesił…
— No?
— No i masz!
Izia zatrzymał się.
— Migotanie?
— Czy wy nic nie słyszeliście? — zapytał Andrzej z rozpaczą.
Izia pokręcił głową, a Pak odpowiedział:
— Pewnie za bardzo zajęliśmy się książkami. Spieraliśmy się. — Maniacy… — powiedział Andrzej. Konwulsyjnie wciągnął powietrze, obejrzał się na Niemowę i w końcu wykrztusił: — Posąg. Przyszedł i poszedł… Szlajają się, rozumiesz, po mieście, jak żywe…
Zamilkł.
— No? — zapytał niecierpliwie Izia.
— Co — no! To wszystko!
— No i co z tego? No, posąg… Nocą też jeden łaził i co z tego?
Andrzej otworzył i znowu zamknął usta.
— Żelaznogłowi — odezwał się Pak. — Wygląda na to, że legenda powstała właśnie tutaj…
Andrzej, nie mogąc wydobyć głosu, patrzył to na Izie, to na Paka. Izia ze współczuciem — w końcu do niego dotarło! — zacisnął wargi i próbował poklepać Andrzeja po ręce, a Pak, sądząc widocznie, ze wszystko już zostało wyjaśnione, rzucał przez ramię ukradkowe spojrzenia na bibliotekę.
— Taak… — wykrztusił w końcu Andrzej.-Bardzo miło. To znaczy, że wy od razu w to uwierzyliście?…
— Posłuchaj, uspokój się — powiedział Izia, któremu w końcu! udało się chwycić Andrzeja za rękaw. — Oczywiście, że uwierzyliśmy, dlaczego mielibyśmy nie uwierzyć? Eksperyment to mimo wszystko Eksperyment. Przez te wszystkie nasze biegunki i kłótnie zapomnieliśmy o nim, ale przecież… rany boskie, no i co takiego? No, posągi, no, chodzą… A my tu mamy bibliotekę! I wiesz, do czego doszliśmy? Ludzie, którzy tutaj żyli, to nasi współcześni, z dwudziestego wieku…
— Rozumiem — odparł Andrzej. — Puść rękaw.
Wiedział już, że zrobił z siebie głupka. A zresztą tych dwóch naprawdę nie widziało jeszcze posągu. Zobaczymy, jak będą śpiewać gdy go zobaczą. Co prawda, Niemowa też jakoś tak dziwnie…
— Nie macie mnie co namawiać — powiedział. — Teraz nie mamy czasu na tę bibliotekę. Jak będziemy tędy przejeżdżać z traktorami — zabierzcie sobie nawet całą przyczepę. A teraz chodźmy. Obiecałem, że wrócimy przed zachodem słońca.
— No dobrze — powiedział uspokajająco Izia. — Chodźmy.
Taak, myślał Andrzej, w pośpiechu zbiegając po schodach. Jak ja tak mogłem, myślał z zakłopotaniem, otwierając na oścież bramę i wychodząc na ulicę jako pierwszy, żeby nikt nie mógł zobaczyć jego twarzy. A przecież nie jestem byle żołnierzem czy jakimś kierowcą, myślał, idąc po rozżarzonym bruku. To wszystko przez Fritza, złościł się. Ogłosił, uważasz, że nie ma już żadnego Eksperymentu, a ja uwierzyłem… To znaczy, wcale nie uwierzyłem, skąd, po prostu przyjąłem nową ideologię — z lojalności i obowiązku… Nie, moi drodzy, wszystkie te nowe ideologie są dla głupków, dla mas… Ale w końcu żyliśmy sobie cztery lata, o żadnym Eksperymencie nie myśleliśmy, tyle było innych spraw… Karierę robiliśmy, pomyślał zjadliwie. Dywany zdobywaliśmy, eksponaty do prywatnych kolekcji…
Na skrzyżowaniu zatrzymał się, zerknął w zaułek. Posąg tam był — groził półmetrowym czarnym paluchem, nieprzyjemnie uśmiechając się żabią paszczą. Jakby chciał powiedzieć — już ja was wszystkich, sukinkoty!…
— Ten? — zapytał niedbale Izia.
Andrzej kiwnął głową i poszedł dalej.
Szli i szli, stopniowo tępiejąc od upału i oślepiającego światła, włażąc na własne krótkie, pokraczne cienie. Pot jak słona skorupa zastygał na czole i skroniach. Nawet Izia przestał już narzekać na to, że zawaliły się jego zręczne hipotezy, nawet niezmordowany Pak powłóczył nogą — oderwała mu się podeszwa, a Niemowa od czasu do czasu szeroko rozdziawiał usta i, wysuwając straszny strzęp języka, zaczynał szybko dyszeć, jak pies… Nic się nie działo, tylko raz Andrzej nie zdążył nad sobą zapanować i drgnął, gdy przypadkiem podniósł oczy i w otwartym oknie na trzecim piętrze zobaczył ogromną, pozieleniałą twarz, wpatrującą się w niego niewidzącymi, wytrzeszczonymi oczami. Widok był rzeczywiście ohydny — trzecie piętro i pokryta plamami zielona gęba wielkości okna.
Potem wyszli na plac.
Czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Plac był podobny do wyciętego dzikiego lasu, tylko zamiast pni były postumenty, mnóstwo, jeden przy drugim. Okrągłe, sześcienne, sześciograniaste, podobne do gwiazd, abstrakcyjnych jeży, wież artyleryjskich, mitologicznych zwierząt — kamienne, mosiężne, z marmuru, piaskowca, stali nierdzewnej, nawet chyba ze złota… I wszystkie puste, tylko z pięćdziesiąt metrów przed nimi na głowie skrzydlatego lwa stała ułamana nad kolanem goła noga wielkości człowieka, bosa, z niezwykle umięśnioną łydką.
Plac był ogromny, przeciwległy koniec zasłaniało drżące powietrze. Z prawej strony, pod samą Żółtą Ścianą, widniały zniekształcone strumieniami gorącego powietrza zarysy długiego, niskiego budynku z fasadą z gęsto poustawianych kolumn.
— No, no! — wyrwało się Andrzejowi. Izia wygłosił niezrozumiale:
— To jest w brązie, a to w marmurze, to z fajką, a to bez fajki… — Potem zapytał: — A gdzie oni się właściwie podziali?
Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy patrzyli i nie mogli się napatrzeć, nawet Niemowa. Potem odezwał się Pak:
— Chyba powinniśmy stąd odejść…
— To jest ten wasz panteon? — zapytał Andrzej, żeby cokolwiek powiedzieć, a Izia odezwał się z oburzeniem:
— Nie rozumiem! Co z nimi — wszystkie się po mieście wałęsają? To dlaczego ich nie widzieliśmy? Przecież powinny ich być tysiące, tysiące!…
— Miasto Tysiąca Posągów — powiedział Pak.
Izia szybko odwrócił się do niego.
— Co, taka legenda też istnieje?
— Nie, ale tak bym to nazwał.
— Ale, ale! — wykrzyknął Andrzej, którego olśniła nieoczekiwana myśl. — Jak my tędy przejedziemy naszymi ciągnikami? Żadnego dynamitu nie starczy, żeby te pachołki wyrównać…
— Myślę, że powinna być jakaś droga dookoła placu — powiedział Pak. — Nad urwiskiem.
— Idziemy? — zapytał Izia. Niecierpliwił się.
Poszli prosto do panteonu, klucząc pomiędzy postumentami po bruku, który tutaj był rozbity i pokruszony na biały, mieniący się w słońcu pył. Od czasu do czasu zatrzymywali się, nachylali albo stawali na palcach i czytali napisy na postumentach. Napisy były tak dziwne, że aż ogarniała ich konsternacja.
„Na dziewiąty dzień od uśmiechu błogosławienie Muskulus gluteus twojego uratowały ich. Wzniosło się słońce i zgasła zorza miłości, ale”. Albo po prostu: „Kiedy!” Izia chichotał i pohukiwał, bił pięścią w dłoń, Pak uśmiechał się, kręcąc głową, a Andrzej czuł się niezręcznie. Ta wesołość wydawała mu się nie na miejscu, nawet nieprzyzwoita, ale te uczucia były dość niesprecyzowane, więc tylko niecierpliwie poganiał ich:
— Dosyć, starczy — powtarzał. — Chodźmy. No, co jest? Spóźniamy się, tak nie można…
Szlag go trafiał, jak patrzył na tych idiotów — rzeczywiście, znaleźli sobie powód do śmiechu. A oni co chwila przystawali, wodzili brudnymi palcami po wytłoczonych literach, szczerzyli zęby, wygłupiali się. W końcu machnął na nich ręką. Gdy zdał sobie sprawę, że ich głosy zostały daleko w tyle i nie można zrozumieć tego, co mówią, poczuł ogromną ulgę