— Ze dwadzieścia kilometrów — odparł Izia. — Może trzydzieści…
— Gdybyśmy szli nocą, jak jest chłodniej…
— Nocą nie da rady — powiedział Izia. — Ciemno. I wilki.
— Tu nie ma żadnych wilków — sprzeciwił się Andrzej.
— Skąd wiesz?
— No to zostaje nam samobójstwo i do diabła z tym wszystkim.
Wiedział już, że się nie zastrzeli. Chciał żyć. Nigdy wcześniej nie przypuszczał, że można tak bardzo chcieć żyć.
— No dobra. A poważnie?
— Poważnie to ja mam zamiar żyć. I przeżyję. Teraz to już gwiżdżę na wszystko. Teraz jesteśmy tylko my dwaj, rozumiesz? Teraz musimy przeżyć. I koniec. I do diabła z nimi wszystkimi. Po prostu znajdziemy wodę i będziemy koło niej żyć.
— Słusznie — powiedział Izia. Usiadł na łóżku, włożył rękę pod koszulę i zaczął się drapać. — W dzień będziemy pić wodę, a nocami…
Andrzej popatrzył na niego, nie rozumiejąc.
— Masz jakieś inne propozycje? — zapytał.
— Na razie nie. Masz rację, najpierw trzeba znaleźć wodę. Bez wody koniec z nami. A co dalej — to się jeszcze zobaczy… Teraz myślę o czymś innym. Wszystko wskazuje na to, że oni uciekali stąd na łeb, na szyję, od razu po tej rzezi. Przestraszyli się. Załadowali się na przyczepę i chodu! Trzeba by jeszcze w domu poszukać — niewykluczone, że i woda, i żarcie gdzieś tu jeszcze są…
Chciał dodać coś jeszcze, ale zamilkł z otwartymi ustami. Wytrzeszczył oczy.
— Patrz! — wyszeptał z przerażeniem. Andrzej natychmiast odwrócił się do okna.
Na początku nic specjalnego nie zauważył, usłyszał tylko jakiś oddalony łoskot, jakby coś się waliło, jakby gdzieś sypały się kamienie… Potem jego oczy pochwyciły jakiś ruch na żółtym pionowym zboczu ponad dachami.
Z góry, z błękitnej bladej mgły, w której chował się świat, szybko, ostrzem w dół spadał dziwny, trójkątny obłok. Spadał z niewiarygodnej wysokości i był jeszcze bardzo daleko od podnóża ściany, ale już teraz widać było, że na ostrzu miota się wściekle, podskakując i obijając się o niewidoczne występy, jakiś ciężki kształt o męcząco znajomych zarysach. Przy każdym uderzeniu odpadały od niego kawałki, które spadały potem obok. Leciały kamienne odłamki, nabrzmiewały kłęby jasnego pyłu, zapadając się powoli w obłok, kształtując go, rozchodząc się trójkątnie jak fala za rufą szybkiego kutra. Oddalony huk stawał się coraz bliższy, głośniejszy, rozpadał się na oddzielne uderzenia, stukot odłamków o monolit, groźne szuranie gigantycznego osuwiska…
— Traktor! — zawołał zduszonym głosem Izia.
Andrzej zrozumiał go dopiero w ostatniej chwili, gdy zniekształcona, zniszczona maszyna znikła za dachami, podłoga pod nogami drgnęła od strasznego uderzenia, wzbił się słup ceglanego pyłu, a odłamki i kawałki blachy poleciały w powietrze. Po chwili wszystko skryło się pod żółtą lawiną.
Milczeli, przysłuchując się grzmotom, łoskotowi, chrzęstowi. Podłoga pod nogami przez cały czas drżała. Nad dachami wznosił się nieruchomy żółty obłok.
— Nieźle! — powiedział Izja. — Jak ich tam zaniosło?
— Kogo? — zapytał tępo Andrzej.
— Przecież to nasz traktor, durniu!
— Jaki nasz? Ten, który uciekł?
Izia nie odezwał się, z całych sił trąc nos brudnymi palcami.
— Nie wiem — powiedział. — Nic nie rozumiem… A ty rozumiesz? — zapytał nagle, odwracając się do Niemowy.
Ten obojętnie skinął głową. Izia z irytacją uderzył dłonią w kolano, ale w tym momencie Niemowa zrobił dziwny gest: wyciągnął przed siebie palec wskazujący, gwałtownie opuścił go do podłogi, potem podniósł nad głowę rysując w powietrzu wyciągnięte koło.
— No? — zapytał chciwie Izia. — No?
Niemowa wzruszył ramionami i powtórzył ten sam gest. Andrzej przypomniał sobie — przypomniał sobie i od razu wszystko zrozumiał.
— „Spadające gwiazdy”! — zawołał. — I w takim momencie! — zaśmiał się gorzko. — Dopiero w takim momencie to zrozumiałem!…
— Co zrozumiałeś?! — wrzasnął Izia. — Jakie gwiazdy?!
Andrzej, nie przestając się śmiać, machnął ręką.
— Nieważne — powiedział. — Nieważne, nieważne, nieważne! Co nas to teraz obchodzi? Dosyć tego gadania, Katzman! Musimy przeżyć, rozumiesz? Przeżyć! W tym podłym, nieprawdopodobnym świecie! Potrzebujemy wody, Katzman!…
— Poczekaj, poczekaj… — mamrotał Izia.
— Niczego więcej nie chcę! — krzyczał Andrzej potrząsając zaciśniętymi pięściami. — Nie chcę już niczego rozumieć! Nie chcę już nic więcej wiedzieć!… Przecież tam są trupy, Katzman! Trupy! Przecież oni też chcieli żyć, Katzman! A teraz po prostu leżą spuchnięci i gniją!
Izia wysunął podbródek, zszedł z łóżka, chwycił Andrzeja za kurtkę i siłą posadził na podłodze.
— Cicho! — powiedział, sapiąc strasznie. — Dać ci w mordę? Zaraz ci dam. Baba!
Andrzej zgrzytnął zębami i zamilkł. Izia dysząc ciężko wrócił na połówkę i znowu zaczął się drapać.
— Trupów nie widział… — warczał. — Świata nie widział… Baba.
Andrzej schował twarz w dłoniach. Dusił w sobie straszne, bezsensowne wycie. Ale jakąś cząstką świadomości pojął już, co się z nim dzieje. To pomagało. Czuł się jak w koszmarze, tutaj, wśród tych trupów, jeszcze żywy, ale tak naprawdę to już martwy… Izia coś mówił, ale on go nie słuchał. Potem mu przeszło.
— Co mówiłeś? — zapytał odsłaniając twarz.
— Mówię, że pójdę się rozejrzeć w pokojach żołnierzy, a ty zrób to samo u inteligentów. I w pokoju Kechady — gdzieś tam u niego powinien być przydział dla geologów… Nic się nie bój, damy radę…
W tym momencie zgasło słońce.
— Szlag by to! Co za niefart! — wykrzyknął Izia. — Teraz trzeba poszukać latarki… czekaj, czekaj, przecież gdzieś tu powinna być twoja lampa…
— Zegarek — wykrztusił Andrzej. — Zegarek trzeba ustawić…
Podniósł nadgarstek do oczu, obejrzał fosforyzujące wskazówki i ustawił je na dwunastą zero zero. Izia, klnąc przez zęby, miotał się w ciemnościach, nie wiadomo po co przesuwał łóżko, szeleścił papierami. Potem trzasnęła i zapłonęła zapałka. Izia stał na czworakach na środku pokoju i przesuwał zapałkę to w lewo, to w prawo.
— No i co tak siedzicie, do diabła!… — wrzasnął. — Lampy szukajcie! Szybciej, mam tylko trzy zapałki!…
Andrzej podniósł się niechętnie, ale Niemowa znalazł już lampę, podniósł szybkę i podał ją Izi. Zrobiło się jaśniej. Izia w skupieniu, ruszając brodą ustawiał palnik. W jego maślanych łapach palnik nie miał zamiaru dać się wyregulować. Lśniący od potu Niemowa wrócił w kąt, usiadł w kucki i stamtąd żałośnie i z oddaniem patrzył na Andrzeja szeroko otwartymi oczami dziecka. Waleczność… Ogryzki zwyciężonej armii…
— Daj mi lampę — polecił Andrzej.
Zabrał lampę Izi, wyregulował palnik i zakomenderował:
— Idziemy.
Pchnął drzwi do pokoju pułkownika. Okna były szczelnie pozamykane, szyby całe, może dlatego w ogóle nie czuło się smrodu. Pachniało tytoniem i wodą kolońską. Pułkownikiem.
Wszystko leżało starannie poukładane, dwie spakowane walizki lśniły wysokogatunkową skórą, łóżko polowe było zaścielone bez jednej fałdki, w głowie łóżka na gwoździu wisiał bandolet z kaburą i czapka z ogromnym daszkiem. Na masywnej komodzie w kącie stała na filcowym krążku lampa gazowa, obok pudełko zapałek, stos książek, binokle w futerale…
Andrzej postawił swoją lampę na stole i jeszcze raz się rozejrzał. Taca z butelką i przewróconymi kieliszkami stała na półce pustego regału.
— Podaj — powiedział do Niemowy.
Niemowa rzucił się, chwycił tacę i postawił ją na stole obok lampy. Andrzej nalał koniaku do kieliszków. Kieliszki były tylko dwa. Sobie nalał do nakrętki.
— Bierzcie. Za życie.
Izia popatrzył na niego z aprobatą, wziął kieliszek i powąchał z miną znawcy.
— To jest coś! — uśmiechnął się. — A więc za życie! I to ma być życie? — zachichotał, stuknął się z Niemową i wypił. Oczy mu zwilgotniały. — Dobree… — powiedział lekko schrypniętym głosem.
Niemowa też wypił — jak wodę, bez żadnego zainteresowania. A Andrzej ciągle jeszcze stał z pełną nakrętką. Nie spieszył się. Coś chciał jeszcze powiedzieć, ale co — nie wiedział. Kolejny etap kończył się i zaczynał się nowy. I chociaż nie wierzył, żeby następny dzień mógł być lepszy, to mimo wszystko był realnością — realnością tym bardziej dotkliwą, że być może będzie to jeden z niewielu dni, jakie im pozostały. Andrzej po raz pierwszy czuł coś takiego i po raz pierwszy z taką siłą.