Będąc wciąż pod wrażeniem tragicznych nocnych wydarzeń, żołnierze postanowili, że tym razem nie postawią kartonów z żywnością przed wejściem do pierwszego i drugiego skrzydła, lecz w głównym holu, I cześć, powiedzieli, dalej niech sobie radzą sami. Przyzwyczajeni do dziennego światła, gdy otworzyli drzwi, nie od razu zauważyli czekających w ciemnościach ślepców. Dopiero po chwili, widząc ich wylęknione twarze, przerażeni rzucili kartony na ziemię i z krzykiem zaczęli uciekać. Dwaj żołnierze z eskorty czekający dotąd na schodach, Bóg jeden wie dlaczego, ze strachu czy też może wypełniając rozkaz, stanęli w otwartych drzwiach i oddali serię z karabinów maszynowych. Ślepcy bezwładnie zaczęli osuwać się jedni na drugich, a choć byli już martwi, ich ciała wciąż przeszywał grad pocisków. Wszystko to odbywało się jakby w zwolnionym tempie, jedno ciało, drugie ciało, jak w kinie albo w telewizji. Strzały padały na oślep, ale żołnierze przysięgali później na sztandar, że działali zgodnie z rozkazami, a co więcej, w obronie własnej oraz nie uzbrojonych towarzyszy niosących pomoc niewidomym i że nagle zostali zaatakowani przez bandę ślepców. W popłochu zaczęli wycofywać się w stronę bramy osłaniani przez uzbrojonych kolegów, którzy trzęsącymi się rękami trzymali wycelowane w budynek karabiny, jakby pozostali przy życiu ślepcy szykowali się do krwawego odwetu. Jeden z żołnierzy, sparaliżowany strachem, powtarzał, Ja tam już nie wrócę, nawet gdyby mieli mnie zabić, nie wrócę. I rzeczywiście, nie wrócił, tego samego bowiem dnia, po południu, podczas zmiany warty, żołnierz ten dołączył do grona ludzi dotkniętych białą chorobą. Miał szczęście, że nosił mundur, gdyż inaczej wepchnięto by go do budynku, gdzie przebywali współtowarzysze zabitych przez niego ślepców i strach pomyśleć, jakby się to mogło dla niego skończyć. Sierżant powiedział, Najlepiej, żeby zdechli z głodu, skończyłaby się cała ta epidemia. Jak wiemy, nie on pierwszy myślał w ten sposób, ale na szczęście ruszyło go sumienie i dodał, Od tej pory stawiamy kartony z żywnością w połowie drogi od bramy do budynku, będą musieli je sami stamtąd odbierać, ale uważajcie, jeden podejrzany ruch i macie strzelać. Wrócił do swej kwatery, włączył mikrofon i uważnie dobierając słowa oraz przypominając sobie, co zwykle mówi się w podobnych momentach, ogłosił komunikat, Z żalem stwierdzamy, że z powodu zorganizowanego buntu sytuacja stała się krytyczna, w związku z czym wojsko zostało zmuszone do użycia siły i nie ponosi winy za całe to wydarzenie, jak też za bezpośrednie lub pośrednie konsekwencje z niego wynikające. Od dziś żywność stawiana będzie na drodze prowadzącej do głównej bramy i stamtąd internowani mają obowiązek ją odbierać, Ostrzegam, że najmniejsza próba pogwałcenia rozkazów, co miało miejsce przed chwilą i minionej nocy, zostanie srodze ukarana. Po krótkiej przerwie, nie wiedząc, jak zakończyć komunikat, powtórzył, Wojsko nie ponosi winy za całe wydarzenie, nie ponosimy żadnej winy.
Huk wystrzałów odbił się echem o ściany ciasnego holu, wywołując panikę. W pierwszej chwili internowani myśleli, że żołnierze wpadną do sal i zaczną strzelać na oślep, realizując w ten sposób zadanie ostatecznej likwidacji wszystkich ślepców. Niektórzy chowali się pod łóżka, inni sparaliżowani strachem nie ruszali się z miejsc, paru osobom być może przyszło do głowy, że wolą umrzeć, niż żyć tak dalej, i że śmierć powinna nadejść jak najszybciej. Pierwsi doszli do siebie internowani z lewego skrzydła. Gdy rozległy się strzały, początkowo zaczęli uciekać w popłochu, później jednak cisza zwabiła ich z powrotem do drzwi prowadzących do holu. Ujrzeli stos ciał w kałuży krwi, rozlewającej się niczym żywy stwór po kamiennej posadzce, oraz kartony z żywnością. Głód wygnał ich na korytarz, upragnione jedzenie stało tuż-tuż, co prawda przeznaczone było dla ślepych, a posiłek dla nich zgodnie z regulaminem miał być dostarczony w drugiej kolejności, ale kogo teraz obchodził regulamin, nikt ich przecież nie zobaczy, a jak słusznie mawiali nasi przodkowie, którzy znali się na rzeczy, nic tak nie kusi jak owoc zakazany. Kilka wygłodniałych osób zrobiło parę kroków do przodu, ale zlękli się, że być może zastawiono na nich pułapkę i przypomnieli sobie o zarazkach czyhających na nieostrożnych pośród martwych ciał, a przede wszystkim w kałuży krwi. Kto wie, jakie toksyny wydziela ta lepka ciecz, jaką trucicielską ma moc. Może z rozkładających się ciał ślepców ulatnia się jakaś śmiertelna substancja. Przecież oni nie żyją, nic nam nie grozi, powiedział jeden z internowanych, próbując uspokoić towarzyszy, ale efekt tych słów był odwrotny. Cóż z tego, że byli martwi, nieruchomi i nie oddychali, może biała ślepota była chorobą duszy, a jeśli tak, to przecież właśnie teraz dusze owych nieszczęśników wyzwolone z ciała mogły wreszcie dopełnić aktu zemsty, bo jak świat światem nie ma nic łatwiejszego niż rozsiewać zło. Jednak kartony z żywnością mimo woli przyciągały spojrzenia, a żołądki wbrew wszelkim racjonalnym przesłankom, wbrew rozsądkowi domagały się jedzenia. Z jednego kartonu wylał się biały płyn, który zmieszał się z czerwoną plamą krwi. Sądząc po charakterystycznym kolorze było to mleko. Dwóch odważnych, a może bardziej zdesperowanych ludzi, jakże trudno to czasem odróżnić, zbliżyło się do kartonów. Już wyciągali po nie ręce, gdy nagle w drzwiach prowadzących do prawego skrzydła pojawiło się kilku ślepców. Niedoszli złodzieje ostrożnie się wycofali. Mieli jednak nadzieję, że w obliczu śmierci, powodowani szacunkiem i litością, ślepcy zajmą się zabitymi współtowarzyszami i może przez nieuwagę zostawią kilka kartonów z jedzeniem. Nawet parę porcji z pewnością zaspokoiłoby potrzeby garstki zarażonych z lewego skrzydła. Kilku z nich chciało nawet podejść do ślepców i poprosić, Miejcie nad nami litość, zostawcie choć jeden karton, może to dziś ostatnia dostawa żywności. Jednak w końcu zrezygnowali z tego pomysłu. Tymczasem ślepcy, jak to ślepcy, poruszali się po omacku, potykając się, szurając nogami, lecz mimo panującego chaosu zdołali podzielić się zadaniami. Jedni, brodząc w lepkiej krwi zmieszanej z mlekiem, zaczęli przenosić ciała do ogrodu, inni zajęli się żywnością i roznosili kartony do poszczególnych sal. Wśród nich prym wodziła kobieta, sprawiająca wrażenie wszechobecnej, pomagała nosić kartony, zachowywała się tak, jakby wskazywała drogę, co biorąc pod uwagę jej ślepotę było przecież absurdem. Przez przypadek zwróciła twarz w stronę, gdzie stali zarażeni, jakby ich zauważyła lub wyczuła czyjąś obecność. Wkrótce korytarz opustoszał, została tylko wielka kałuża krwi, nieco mniejsza plama rozlanego mleka i czerwone, mokre ślady butów. Wygłodniali ludzie z rezygnacją zamknęli drzwi i wrócili do siebie. Byli tak przygnębieni i rozczarowani, że jeden z nich nie wytrzymał i powiedział, Prędzej czy później i tak wszyscy oślepniemy, trzeba było do nich podejść, przynajmniej dostalibyśmy coś do jedzenia, Może żołnierze przyniosą nam obiad, odezwał się inny, Był pan w wojsku, spytał pierwszy, Nie, Tak myślałem.
Mieszkańcy dwóch pierwszych sal, z których pochodzili zabici, zgromadzili się w celu ustalenia, czy najpierw pogrzebią ofiary, czy rozdzielą żywność. Nikt nie zapytał, kto zginął. Pięciu zabitych mieszkało w drugiej sali, nie wiadomo więc, czy znali ich od początku, czy też zawarli znajomość później, wymieniając na korytarzu uwagi na temat swego smutnego położenia. Żona lekarza nie pamiętała, kiedy przybyli. Znała natomiast czterech pozostałych zabitych, spali z nią, jeśli można tak się wyrazić, pod jednym dachem, chociaż o jednym z nich niewiele mogłaby powiedzieć, trudno bowiem oczekiwać, by zupełnie obcy człowiek zdradził jej historię swego życia, Co innego dziewczyna w ciemnych okularach, jeśli przyjmiemy, że pokojówka miała rację, ów mężczyzna kochał się z nią w hotelu. Biedaczka, nigdy nie dowie się, że znajdowała się tak blisko człowieka, który otoczył ją morzem bieli. Kolejnymi ofiarami byli taksówkarz i dwaj policjanci. Trzej rośli mężczyźni, którzy z racji swojego zawodu umieli nie tylko sami się bronić, ale musieli występować również w obronie innych. Teraz leżeli pokonani, czekając aż dopełni się ich los. Musieli czekać nie dlatego, że przegrali z egoizmem żywych, lecz z powodów bardziej prozaicznych. Zakopanie dziewięciu ciał w twardej ziemi przy użyciu jednej motyki wymagało co najmniej kilku godzin pracy. Było więc zrozumiałe, że wolontariusze, ogólnie rzecz biorąc ludzie dobrego serca, musieli wpierw napełnić żołądki, by móc zająć się zmarłymi. Porcjowane jedzenie łatwo dawało się podzielić, To dla ciebie, to dla mnie, to dla ciebie, to dla mnie, aż do opróżnienia kartonów. Jednak niecierpliwość i głód paru mniej rozgarniętych ludzi, którzy pomni wydarzeń sprzed kilku godzin, przerazili się, że nie starczy dla nich jedzenia, skomplikowały tę prostą czynność, choć na ich usprawiedliwienie należy dodać, że w zaistniałych okolicznościach trudno było zachować rozsądek. Łatwo sobie wyobrazić, jak ciężko jest policzyć ludzi i rozdać żywność, jeśli się ich nie widzi. W dodatku niektórzy mieszkańcy drugiej sali, gwałcąc wszelkie zasady uczciwości, próbowali wmówić reszcie, że jest ich więcej niż w rzeczywistości. Żona lekarza szybko wykryła oszustwo, lecz uznała, że lepiej to przemilczeć. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby wyszło na jaw, że nie jest ślepa, w najlepszym razie stałaby się służącą wszystkich, w najgorszym niewolnicą kilku. Propozycja wyboru przewodniczącego sali, wysunięta na początku przez dziewczynę w ciemnych okularach, być może pomogłaby rozwiązać kilka mniej lub bardziej ważkich problemów, jednak tylko pod warunkiem, że nikt nie podważyłby autorytetu wybranej osoby, który w istniejących okolicznościach i tak był kruchy, i wciąż kwestionowany. Miałoby to sens jedynie wówczas, gdyby wszyscy podporządkowali się jego decyzjom, kierując się wspólnym dobrem. Jeśli nie uda nam się zachować spokoju, pomyślała żona lekarza, wkrótce się pozabijamy. Przyrzekła sobie porozmawiać z mężem o tych trudnych sprawach i dalej rozdawała jedzenie.